Изменить стиль страницы

– Rzeczywiście, to prawda. Młoda mężatka zatłuczona na śmierć przez męża. Przyjechali tu w podróż poślubną.

– Świetne na wprawianie się w dobry nastrój – zauważyła Hawes.

– Moja żona też uważała, że to makabryczne – przyznał Devlin. – Ale jak umarła, to artykuł wrócił na ścianę.

– No cóż – zaczęła Hawes, odkładając książkę i bezradnie rozglądając się za czymś, na czym można by usiąść – im wcześniej skończymy, tym prędzej będzie pan mógł wrócić do swoich porządków.

– Zawsze doceniam pragmatyczne podejście do życia – stwierdził Devlin, któremu wyraźnie nie przeszkadzało, że rozmawiają, stojąc pośrodku wielkiego i mocno wytartego perskiego dywanu, i niemal bojąc się ruszyć, by nie spowodować efektu domina.

– Czy to wszystko leży w jakimś określonym porządku, panie profesorze? – spytał Rebus. – Czy moglibyśmy parę z tych pudeł przełożyć na podłogę?

– Myślę, że lepiej będzie jak urządzimy sobie nasze tete-a-tete w jadalni.

Rebus skinął głową i ruszył pierwszy. W oko wpadło mu wydrukowane ozdobną czcionką zaproszenie, stojące na marmurowej półce nad kominkiem. Zaproszenie pochodziło od Królewskiego Kolegium Lekarskiego i dotyczyło uroczystego bankietu w Domu Lekarza. Uwaga dopisana na dole przypominała, że obowiązują „stroje wieczorowe dekorowane odznaczeniami”. Rebus jedyne swoje dekoracje trzymał w pudle kartonowym w szafce w przedpokoju i wyciągał je raz do roku na Boże Narodzenie, a i to pod warunkiem, że mu się chciało.

W jadalni dominował długi drewniany stół obstawiony sześcioma twardymi krzesłami o prostych oparciach. W jednej ze ścian znajdował się otwór – coś, co w rodzinie Rebusa nosiłoby nazwę „paśnika” – służący do serwowania dań z kuchni, a pod drugą stał przeszklony kredens pełen zakurzonych szkieł i sreber. Nieliczne oprawione w ramy obrazki wyglądały jak eksperymenty z początków fotografii: upozowane sceny z weneckich kanałów i sceny chyba z Szekspira. Duże dzielone okno wychodziło na ogród na tyłach budynku. Z tej wysokości widać było, że znajdujący się w dole ogród pani Jardine został przez ogrodnika zaplanowany – świadomie lub nie – w kształcie znaku zapytania.

Na stole leżała nie dokończona układanka: fotografia centrum Edynburga zrobiona z lotu ptaka.

– Jeśli komuś przyjdzie coś do głowy – powiedział Devlin, wskazując na układankę – będzie to mile widziane.

– Strasznie dużo tych kawałków – stwierdził Rebus.

– Tylko dwa tysiące.

Hawes, której wreszcie udało się Devlinowi przedstawić, nie mogła sobie znaleźć miejsca na krześle. Spytała Devlina, od jak dawna jest na emeryturze.

– Od dwunastu… nie, od czternastu lat. Czternaście lat… – Pokiwał w zadumie głową, że czas wciąż tak przyspiesza, nawet wówczas, kiedy serce chce już zwalniać.

Hawes zajrzała do notatek.

– Podczas pierwszej rozmowy oświadczył pan, że tamtego wieczoru był w domu.

– Zgadza się.

– I że nie widział pan Philippy Balfour.

– Jak dotąd pani informacje są zgodne z prawdą.

Rebus zrezygnował z siedzenia na krześle, podszedł do okna i założywszy ręce na piersiach, przysiadł na parapecie.

– Ale znał pan pannę Balfour? – zapytał.

– Tak, wymienialiśmy między sobą grzeczności.

– Była pańską sąsiadką prawie od roku, czy tak? – upewnił się Rebus.

– Proszę pamiętać, że to Edynburg, inspektorze Rebus. Mieszkam w tym mieszkaniu od blisko trzydziestu lat – wprowadziłem się tu po śmierci żony. Ale poznawanie sąsiadów wymaga czasu. I niestety, zanim ma się okazję ich poznać, oni często już się wynoszą. – Wzruszył ramionami. – Więc po jakimś czasie człowiek przestaje nawet próbować.

– To dość smutne – powiedziała Hawes.

– A pani gdzie mieszka…?

– Wróćmy może jednak do naszej sprawy – przerwał Rebus. Odsunął się od okna, podszedł do stołu i opierając na nim ręce, wpatrzył się w nie ułożone kawałki puzzli.

– Oczywiście – odparł Devlin.

– Był pan w domu przez cały wieczór i nie słyszał niczego, co zdałoby się panu nie na miejscu?

Devlin spojrzał na Rebusa z uśmiechem oznaczającym uznanie dla jego doboru słów.

– Niczego – powiedział po krótkim namyśle.

– Ani niczego pan nie widział?

– Jak wyżej.

Hawes sprawiała wrażenie, że nie tylko jest jej niewygodnie na krześle, ale że irytuje ją sposób mówienia Devlina. Rebus usiadł naprzeciwko niej i spróbował ją ściągnąć wzrokiem, jednak ona miała już gotowe pytanie.

– Czy miał pan kiedyś jakąś scysję z panną Balfour?

– A na jakiż to temat miałbym mieć z nią scysję?

– Już nic, nieważne – odparła Hawes zimno.

Devlin spojrzał na nią, potem wrócił wzrokiem do Rebusa.

– Widzę, że zainteresował pana mój stół, panie inspektorze.

Rebus zdał sobie sprawę, że bezwiednie wodzi palcami po jego blacie.

– Pochodzi z dziewiętnastego wieku i został wykonany przez mojego kolegę po fachu, pewnego anatoma. – Znów spojrzał na Hawes, potem na Rebusa. – Coś sobie przypomniałem… to pewnie nic ważnego…

– Tak, panie profesorze?

– Tego człowieka na ulicy.

Rebus czuł, że Hawes szykuje się, by coś powiedzieć, więc postanowił ją uprzedzić.

– I kiedy to było?

– Kilka dni przed jej zniknięciem, i dzień przed też. – Devlin doskonale zdawał sobie sprawę z wrażenia, jakie wywołują jego słowa. Twarz Hawes poczerwieniała i policjantka wyraźnie miała ochotę wrzasnąć coś w rodzaju: „No i kiedy miał pan zamiar nam o tym powiedzieć?!” Jednak Rebus nie zmienił tonu ani na trochę.

– Na chodniku przed domem?

– Zgadza się.

– Czy zdołał mu się pan dobrze przyjrzeć?

Kolejne wzruszenie ramion.

– Koło dwudziestu lat, krótkie ciemne włosy… nie obcięte na krótko, tylko uczesane.

– Czy mógł to być ktoś z sąsiadów?

– Zawsze jest taka możliwość. Ja wam tylko po prostu mówię, co widziałem. Wyglądało tak, jakby na kogoś albo na coś czekał. Pamiętam, że spoglądał na zegarek.

– Może to jej chłopak?

– O nie, Davida znam.

– Zna pan? – powtórzył Rebus. Wzrok miał wciąż wbity w układankę.

– Tak, rozmawiałem z nim. Spotkaliśmy się parę razy na schodach. Sympatyczny młody człowiek…

– Jak był ubrany? – spytała Hawes.

– Kto? David?

– Ten, którego pan widział.

Devlin zdawał się wręcz napawać wściekłymi spojrzeniami, jakie rzucała w jego stronę.

– W marynarkę i spodnie – powiedział, spuszczając wzrok na swój blezer. – Nie potrafię nic bliżej powiedzieć. Moda mnie nigdy specjalnie nie interesowała.

Tak było istotnie. Czternaście lat wcześniej nosił takie same blezery pod zielonym fartuchem chirurgicznym, a do nich zawsze lekko przekrzywione muszki. Każdy zapamiętuje swoją pierwszą sekcję zwłok: wszystkie te okropne widoki, zapachy i dźwięki, do których później się przyzwyczaja. Zgrzyt metalu o kość albo szelest skalpela tnącego ciało. Niektórzy patolodzy odznaczali się szczególnie brutalnym poczuciem humoru i „dziewicom” uczestniczącym w sekcji po raz pierwszy urządzali szczególnie drastyczny pokaz. Devlinowi nigdy się to nie zdarzyło. Zawsze poświęcał całą uwagę zwłokom, tak jakby poza nim i denatem na sali nie było nikogo, a wydobywanie na światło dzienne wszystkich intymności ludzkiego ciała odbywało się w nabożnym i niemal rytualnym skupieniu.

– Czy gdyby się pan nad tym zastanowił – zapytał Rebus – gdyby to pan jeszcze raz przemyślał, pozwolił myśli swobodnie poszybować, sądzi pan, że udałoby się jeszcze coś dodać do tego opisu?

– Raczej nie, ale oczywiście, jeśli pan uważa, że to takie ważne…

– Jesteśmy dopiero na początku drogi, panie profesorze. Sam pan wie najlepiej, że nie wolno niczego z góry wykluczać.

– Oczywiście, oczywiście.

Rebus przyjął taktykę traktowania Devlina jako kolegi-zawodowca i dawało to rezultaty.

– Może moglibyśmy nawet podjąć próbę sporządzenia portretu pamięciowego – ciągnął Rebus. – Dzięki temu, gdyby się okazało, że to ktoś z sąsiadów, można by go od razu wyeliminować.