– To prawda – przyznała. – Jesteś w domu?
– Nie. W firmie. A jeżeli chodzi o ten lunch… naprawdę bardzo mi przykro…
– Przełożymy to na kiedy indziej – rzekła nieobecnym głosem. – Pomówię z Johnem i oddzwonię do ciebie.
Zatelefonowała akurat, kiedy z Tonym skończyliśmy pisać raport i wróciłem do domu, aby całkiem zasłużenie przespać się choć kilka godzin.
– Zdziwiłbyś się, jaki John był potulny – powiedziała. – Zero napuszenia i zadufania. Zgodził się dać Dominicowi trochę czasu, a ja zaprosiłam Mirandę z Dominikiem na jutro do Lambourn. Popsy jest taka kochana. Mówi, że prowadzi dom otwarty dla ofiar porwań. Ciebie też zaprasza, o ile tylko możesz przyjechać, a ja… tak sobie myślę… że byłoby naprawdę cudownie… gdybyś się jednak pojawił.
– Jak najbardziej – odparłem. – Dzięki za zaproszenie. Będę.
– To świetnie – rzuciła. I jakby po namyśle dodała: – John wydawał się zadowolony, że Mirandy i Dominica nie będzie jutro w domu. Jest jakiś dziwny. Można by przypuszczać, że powinien szaleć z radości, iż odzyskał syna, a on… wydaje się wręcz… rozdrażniony.
– Pomyśl, w jakim stanie był twój ojciec, kiedy wróciłaś do domu.
– Tak, ale… – przerwała. – To bardzo dziwne.
– John Nerrity – powiedziałem ze spokojem – jest jak jedna z tych szklanych kul z płatkami śniegu w środku, tylko że w nim wirują strach, poczucie winy, ulga, wrogość i podłość. Jest naprawdę wstrząśnięty. W jego wnętrzu panuje chaos. Potrzeba czasu, aby człowiek doszedł do siebie po tak traumatycznych wydarzeniach, jakie miały miejsce w ostatnich dniach, tak jak potrzeba czasu, aby śnieg wirujący wewnątrz kuli opadł i mogło być tak jak wcześniej.
– Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób.
– Czy on zdaje sobie sprawę – zapytałem – że podobnie jak ty, znajdzie się w kręgu zainteresowania prasy? Że dziennikarze rzucą się na niego jak sępy?
– Nie, chyba nie. A rzucą się?
– Obawiam się, że tak. Ktoś w Sussex na pewno da im cynk.
– Biedna Miranda.
– Da sobie radę. Kiedy znów do niej zadzwonisz, powiedz, aby podczas wywiadów mocno tuliła do siebie Dominica i szeptała mu na ucho, że nic mu nie grozi, że jest już bezpieczny i że ci wszyscy ludzie niedługo sobie pójdą.
– Przekażę jej – zapewniła.
– I do zobaczenia jutro – powiedziałem.
Dominic stał się sensacją telewizji śniadaniowej i porannych gazet. Miranda, co mnie ucieszyło, stawiła czoła dziennikarzom opanowana i szczęśliwa, a milczące dziecko wydawało się po prostu onieśmielone. John Nerrity z uniesioną dumnie głową i starannie przystrzyżonym wąsikiem potwierdził, że sprzedaż jego zwycięzcy Derby przebiega zgodnie z planem, aczkolwiek zapewnił, że wcale nie stoi u progu bankructwa, miała to być jedynie sprytnie opracowana bajeczka mająca zamącić w głowach porywaczom. Wszyscy pytali, kto ocalił jego syna.
– Policja – odparł John Nerrity. – I to im należą się wszelkie pochwały.
Większość osób w firmie po obejrzeniu programu w telewizji i lekturze gazet przeczytała raport Ton’ego z zaciekawieniem, a na poniedziałkowej odprawie obaj z Tonym odpowiadaliśmy na ich pytania. Gerry Clayton kilka razy uniósł brwi, nikt jednak nie wnikał zbytnio w szczegóły naszej działalności wykraczającej poza zwykłe w takich przypadkach doradztwo. Prezes skonkludował, że nawet gdyby Nerrity zawziął się i odmówił wypłaty naszego honorarium, nie powinniśmy się przejmować. Uwolnienie Dominica, powiedział z zadowoleniem, zostało przeprowadzone wyjątkowo szybko i sprawnie, a firma poniosła w związku z tym minimalne koszty. Współpraca z policją układała się wyśmienicie. Dobra robota, chłopaki. Coś jeszcze? Jeżeli nie, dzisiejsze spotkanie uważam za zakończone.
Tony wybrał się do najbliższego pubu, a ja do Lambourn, choć na miejsce dotarłem później, niż mogłem sobie tego życzyć.
– Bogu dzięki – rzekła Alessia, wychodząc mi na powitanie. – Już myślałam, że się gdzieś zgubiłeś.
– Musiałem zostać dłużej w firmie. – Uściskałem ją czule.
– To żadna wymówka.
Miała w sobie dziwną, nową promienność – to dodało mi otuchy.
Przeprowadziła mnie przez kuchnię do salonu, gdzie Dominic siedział czujnie na kolanach Mirandy, a Popsy nalewała wino.
– Cześć – rzuciła Popsy, całując mnie na powitanie z butelką w jednej, a kieliszkiem w drugiej ręce. – Użyj swoich czarów, są bardzo potrzebne.
Uśmiechnąłem się, patrząc w jej zielone oczy, i przyjąłem napełniony kieliszek.
– Szkoda, że nie jestem o dwadzieścia lat młodsza.
Posłałem jej spojrzenie mówiące „o, tak” i podszedłem do Mirandy.
– Witam – powiedziałem.
– Dzień dobry. – Była cicha i rozdygotana, wyglądała na chorą.
– Cześć, Dominicu.
Dziecko patrzyło na mnie z powagą swymi dużymi, szeroko otwartymi oczami. Miało niebieskie oczy. Ciemnoniebieskie, ale dopiero teraz, przy świetle mogłem ujrzeć ich prawdziwą barwę.
– Świetnie pani wypadła w telewizji – powiedziałem. – Po prostu znakomicie.
– Alessia powiedziała mi… co mam robić.
– Alessia powiedziała, że ma się ładnie ubrać, zachować spokój i udawać, że wszystko jest w porządku – wtrąciła Popsy. – Słyszałam, jak z nią rozmawiała. Mówiła, że nauczyła się tego od ciebie, i cieszy się, mogąc przekazać tę wiedzę Mirandzie.
Popsy w kuchni przyrządziła naprędce lunch, a potem zawiozła nas wszystkich swoim land roverem do Downs. Zapewne uznała instynktownie, że skoro Alessia poczuła się tu w pełni rozluźniona, to podobnie będzie z Dominikiem.
– Czy Dominic jadł coś, odkąd przywieźliśmy go z powrotem? – zapytałem po drodze.
– Wypił tylko mleko – odrzekła Miranda. – Nawet tego nie chciał, dopóki nie podałam mu jego starej, ulubionej butelki. – Pocałowała go delikatnie. – Zawsze pijał przed snem mleko z butelki, prawda, ptysiu? Skończył z tym nie dalej jak sześć miesięcy temu.
Wszyscy w milczeniu rozważaliśmy regres Dominica do okresu niemowlęctwa, a Popsy zatrzymała wóz przy placu ćwiczeń.
Ona i pozostałe dwie kobiety usiadły na kocu, Dominic wciąż tulił się do matki, a ja oparłem się o land rovera i uznałem, że Popsy mogła mieć rację, spokój tego miejsca wydawał się wręcz namacalny.
Miranda wyjęła autko-zabawkę, a Alessia zaczęła jeździć nim po kocu, po nodze Mirandy, a w końcu także po nodze Dominica. Chłopiec przez dłuższą chwilę przyglądał się jej z niezmąconą powagą, aż w końcu wtulił się w szyję matki.
Miranda drżącym głosem zapytała: – Czy… oni go… skrzywdzili? Nie miał większych siniaków… tylko parę maleńkich… ale co oni mu zrobili… dlaczego stał się taki?
Przykucnąłem obok niej i objąłem ramieniem ją i Dominica. Łypnął na mnie jednym okiem, ale nie próbował się cofnąć.
– O ile mi wiadomo, był przywiązany do łóżka przy pomocy szelek dla niemowląt. Osobiście ich nie widziałem, ale tak mi mówiono. Mógł wykonywać niewielkie ruchy, usiąść, uklęknąć, położyć się. Odmawiał przyjmowania pokarmów i czasami płakał, bo czuł się bardzo samotny. – Przerwałem. – Całkiem możliwe, że ci ludzie celowo wystraszyli go bardziej, niż to było konieczne, bo chcieli, aby przestał płakać. – Ponownie przerwałem. – W podłodze była dziura. Wielka dziura, w którą z łatwością mogłoby wpaść dziecko. – Znów chwila przerwy. – Może powiedzieli Dominicowi, że jeśli będzie hałasował, wrzucą go do tej dziury.
Miranda wzdrygnęła się, a Dominic zaczął szlochać i przytulił się do niej z całych sił. To był pierwszy dźwięk, jaki usłyszałem dobywający się z jego ust, i nie zamierzałem zmarnować tej okazji.
– Dominicu – rzekłem z powagą w głosie. – Panowie policjanci zasypali tę wielką dziurę, żeby nie mogło wpaść już do niej żadne dziecko. Ci trzej panowie, którzy zabrali cię na łódkę, już nie wrócą. Panowie policjanci zamknęli ich w więzieniu. Nikt nie zabierze cię nad morze. Nikt nie zaklei ci buzi taśmą. Nikt nie będzie się na ciebie gniewał ani krzyczał…
– Och, kochanie – rzuciła z przejęciem Miranda, tuląc do siebie chłopca.