Изменить стиль страницы

Tony podszedł bliżej i stanął w świetle płynącym przez szparę w drzwiach. – To ja, Tony Vine.

– Wynoś się pan – warknął gniewnie Nerrity. – Mówiłem przecież…

– Przywieźliśmy pańskiego dzieciaka – odparł beznamiętnie Tony. – Chce go pan?

– Co takiego?

– Mamy Dominica – ciągnął ze spokojem Tony. – Pańskiego syna.

– Ja… – Nie dokończył.

– Niech pan powie o tym żonie – dodał Tony.

Chyba musiała być blisko, tuż obok męża, bo zaraz drzwi frontowe otworzyły się na oścież i ujrzeliśmy stojącą w progu Mirandę – miała na sobie tylko koszulę nocną i wyglądała na potwornie wychudzoną. Przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby nie wierzyła w to, co usłyszała, ja natomiast wysiadłem z samochodu, niosąc na rękach przytulonego mocno Dominica.

– Oto on – powiedziałem – zdrów i cały.

Wyciągnęła ręce, a Dominic z miejsca przylgnął całym ciałem do matki, zaś koc, w który był owinięty, zsunął się na ziemię. Chłopiec objął matkę obiema rękami za szyję i przytulił się tak mocno, że przez chwilę wydawali się nierozłączni, jakby stanowili jedną nierozerwalną całość, jedno ciało.

Żadne z nich nie odezwało się słowem. To pan Nerrity mówił za wszystkich.

– Może lepiej wejdźcie panowie do środka – powiedział.

Tony rzucił mi sardoniczne spojrzenie, a ja przestąpiłem próg i znalazłem się w środku.

– Gdzie go znaleźliście? – dopytywał się Nerrity. – Nie zapłaciłem okupu…

– Policja go znalazła – odrzekł Tony. – W Sussex.

– Och.

– Przy współpracy z Liberty Market – dodałem, gwoli ścisłości.

– Och. – Był kompletnie zbity z tropu, nie wiedział, jak okazać nam wdzięczność ani jak nas przeprosić, było mu głupio i nie potrafił wyrazić słowami, że się pomylił, odsyłając nas wcześniej do diabła.

Nie próbowaliśmy mu pomóc. Tony zwrócił się do Mirandy: – Pani wóz wciąż stoi pod hotelem, ale przywieźliśmy wszystkie pani rzeczy, ubrania, leżak i ciuszki dziecka.

Spojrzała na niego niepewnie, cała jej uwaga skupiona była na Dominicu.

– Proszę powiadomić nadkomisarza Rightswortha, że chłopiec wrócił do domu – rzekłem do Nerrity’ego.

– Ach… no tak.

Dominic w świetle lamp wydawał się naprawdę ładnym dzieckiem, o kształtnej główce i smukłej, długiej szyi. Jak dla mnie był lekki, ale Miranda uginała się pod jego ciężarem, gdy opasał ją nóżkami, przez cały czas obejmując za szyję. Wciąż wyglądali jak stopieni w jedną całość.

– Powodzenia – rzekłem do niej. – To wspaniały dzieciak. Patrzyła na mnie w milczeniu, tak samo jak jej synek.

Tony i ja wstawiliśmy rzeczy matki i dziecka do holu i powiedzieliśmy, że zadzwonimy z samego rana, aby upewnić się, czy wszystko w porządku, później jednak, kiedy Nerrity wykrztusił przez ściśnięte gardło kilka słów podziękowania i zamknął za nami drzwi, Tony zapytał:

– I co teraz twoim zdaniem powinniśmy zrobić?

– Czekać tutaj – odparłem zdecydowanie. – Trzeba ich nadal pilnować. Wciąż jeszcze pozostają przecież Terry i ten drugi, Peter, a kto wie, może są także inni. Wyszlibyśmy na skończonych idiotów, gdyby tamci zagrali va bank i wzięli za zakładników całą rodzinę.

Tony pokiwał głową. – Nigdy nie należy sądzić, że przeciwnik porzucił wrogie intencje, nawet jeśli się, kurka, poddał. Zachowanie czujności to najlepsza obrona przed potencjalnym atakiem. – Uśmiechnął się. – Chyba zrobię jeszcze z ciebie żołnierza!

14

Przez jeden dzień było spokojnie i cicho. Tony i ja wróciliśmy na kilka godzin do firmy i sporządziliśmy wspólny raport, który jak liczyliśmy, okaże się do przyjęcia dla reszty partnerów, kiedy zapoznają się z nim nazajutrz rano. Jeśli nie liczyć drobnych zmian w opisie wyprowadzenia dziecka i wejścia grupy interwencyjnej, raport nie odbiegał zbytnio od prawdy, z doświadczenia wiedzieliśmy, że na piśmie łatwiej zatuszować pewne niezbyt ortodoksyjne metody działania.

„Wydedukowaliśmy, że dziecko jest przetrzymywane na najwyższym piętrze”, napisał Tony, nie wspominając przy tym, jak do tego doszło. „Po uwolnieniu chłopca nadkomisarz Eagler wyraził opinię, że powinien on jak najszybciej zostać odwieziony do rodziców, co niezwłocznie uczyniliśmy”.

Przez telefon Eagler wyjaśnił nam co bardziej palące kwestie.

– Bez obawy. Zgarnęliśmy ich bez walki. Przez cały czas kasłali i mieli załzawione oczy. – W jego głosie wyczułem zadowolenie. – Było ich trzech. Dwaj biegali jak szaleni na samej górze, szukali dzieciaka, ale z powodu gazu praktycznie nic nie widzieli. Przez cały czas powtarzali, że musiał wpaść do rury.

– Znaleźliście tę rurę? – spytałem z zaciekawieniem.

– Tak. To była okrągła, płócienna zsuwnia, taka, jakich używa się w sytuacjach zagrożenia do ewakuacji pasażerów z pokładu samolotu. Prowadziła z otworu w podłodze do niewielkiego schowka piętro niżej. Drzwiczki tego schowka zostały zamurowane i zaklejone tapetą, a przed nimi ustawiono potężną szafę. Świeża robota, cement jeszcze nie całkiem wysechł. Wystarczyło, aby zrzucili chłopca do „rury”, wstawili klapę na miejsce, rozłożyli dywan i podczas zwykłego przeszukania nie zdołalibyśmy go odnaleźć.

– Czy miałby szansę przeżyć? – spytałem.

– Chyba tak, o ile w miarę szybko by go stamtąd wyciągnęli, ale żeby to zrobić, musieliby usunąć ceglaną ścianę przy drzwiach schowka.

– Paskudna sprawa – mruknąłem.

– Jeszcze jak.

Tony i ja opisaliśmy rurę w nowym raporcie, tak jak opowiedział nam o niej Eagler, ale postanowiliśmy nic nie mówić o tym Mirandzie.

Eagler dodał przy tym, że żaden z porywaczy nie chciał mówić, byli to zatwardziali, złowrodzy, owładnięci żądzą mordu bandyci. Żaden nie podał swojego nazwiska, adresu ani innych danych. Ani jeden nie powiedział nic, co mogłoby zostać potem wykorzystane jako materiał dowodowy. Przeważnie posługiwali się inwektywami, choć nawet ich używali w miarę oszczędnie.

– Naturalnie przesłaliśmy ich odciski palców do centralnego rejestru danych, ale jak dotąd bez rezultatu. – Przerwał. – Przesłuchałem pańskie taśmy. To wyśmienity materiał. Spróbuję je wykorzystać do złamania tych ptaszków. Zobaczymy, może się uda.

– Oby – mruknąłem z powątpiewaniem.

– To tylko kwestia czasu – zapewnił.

Około południa zadzwoniłem do Alessi, aby przełożyć umówiony lunch, co zostało mi z miejsca wybaczone.

– Dzwoniła Miranda – powiedziała. – Mówiła, że sprowadziłeś Dominica z powrotem do domu. Szlochała tak, że prawie nie mogła wydobyć z siebie słowa, ale przynajmniej oboje są w miarę szczęśliwi.

– W miarę?

– John i ten drugi policjant, nadkomisarz Rightsworth, nalegają, aby Dominica zbadał lekarz. Miranda oczywiście nie miała nic przeciwko temu, ale teraz podobno tamci mówią o konieczności poddania chłopca leczeniu, nie chodzi o jego stan zdrowia, tylko o to, że mały nie chce mówić.

– A jak i gdzie chcą go leczyć?

– No, w szpitalu.

– Chyba nie mówią poważnie! – wybuchnąłem z niedowierzaniem.

– Miranda niby będzie mogła mu towarzyszyć, ale to się jej nie podoba. Próbuje przekonać wszystkich, że Dominic powinien zostać w domu tylko z nią i spędzić w spokoju kilka najbliższych dni. Uważa, że jeśli zostaną sami, chłopiec znów zacznie mówić.

Pomyślałem, że kiedy wieść o uprowadzeniu i odbiciu chłopca trafi na łamy gazet, cała rodzina przez dłuższy czas nie zazna spokoju, ale ogólnie rzecz biorąc, matka kombinowała całkiem nieźle. To mogło się udać.

– Jak sądzisz – zacząłem – czy mogłabyś przekonać Johna Nerrity’ego w oparciu o swoje własne przeżycia, że przewiezienie do szpitala i pobyt wśród całkiem obcych osób byłby w obecnej sytuacji dla Dominica niewskazany, a wręcz szkodliwy i nawet gdyby mogła być przy nim Miranda, na pewno nie wyszedłby mu na zdrowie?

Zapadła cisza. W końcu Alessia odpowiedziała powoli: – Gdyby tato wysłał mnie do szpitala, chybabym oszalała.

– Ludzie czasami w dobrej wierze robią straszne rzeczy.