Изменить стиль страницы

Cieszyłam się, że Rene i Hoyta nie było w barze tej nocy, gdy powrócił wampir Bill.

Usiadł przy tym samym stoliku co przedtem. Teraz, kiedy znajdował się praktycznie przede mną, poczułam się trochę onieśmielona. Stwierdziłam, że w myślach zapomniałam o prawie niedostrzegalnej łunie, jaka biła od jego skóry. Wyolbrzymiłam natomiast jego wzrost i wyraźną linię ust.

– Czym mogę służyć? – spytałam.

Popatrzył na mnie, a ja uprzytomniłam sobie, że nie pamiętałam także o głębi jego oczu. Nie uśmiechał się ani nie mrugał; po prostu siedział zupełnie nieruchomo. Powtórnie ucieszył mnie fakt, że nie słyszę jego myśli. Przestałam się bronić przed siłą jego umysłu i moje rysy natychmiast się odprężyły. Poczułam się tak dobrze jak po masażu (tak przypuszczam).

– Kim jesteś? – spytał mnie. Drugi raz chciał wiedzieć to samo.

– Kelnerką – odparłam, znów udając, że go nie rozumiem. Odkryłam, że mój uprzejmy uśmiech wrócił na swoje miejsce, ja zaś powróciłam do rzeczywistości.

– Czerwone wino – zamówił wampir. Jeśli był rozczarowany, nie dosłyszałam tego w jego głosie.

– Oczywiście – odparłam. – Syntetyczną krew przywiozą prawdopodobnie jutro. Słuchaj, mogę z tobą porozmawiać po pracy? Chciałabym cię poprosić o przysługę.

– Jasne. Mam u ciebie dług. – Wyraźnie nie był z tego powodu szczęśliwy.

– Nie, nie, nie proszę o przysługę dla mnie! – Zdenerwowałam się. – Chodzi o moją babcię. Jeśli będziesz na nogach… a pewnie będziesz… gdy skończę pracę o pierwszej trzydzieści, może poczekasz na mnie przy drzwiach dla personelu? Tych z tyłu baru. – Kiwnęłam głową, wskazując miejsce. Koński ogon podskoczył mi na ramionach. Bill przesunął wzrokiem za ruchem moich włosów.

– Będę zachwycony.

Nie wiedziałam, czy przemawia przez niego kurtuazja, która zdaniem babci charakteryzowała ludzi w dawnych czasach, czy też otwarcie sobie ze mnie kpi.

Oparłam się pokusie pokazania mu języka bądź prychnięcia. Bez słowa odwróciłam się na pięcie i pomaszerowałam ku kontuarowi. Kiedy przyniosłam wino, wampir dał mi dwudziestoprocentowy napiwek. Nieco później zerknęłam na jego stolik i odkryłam, że Billa już nie ma. Zastanawiałam się, czy dotrzyma słowa i zjawi się pod drzwiami.

Arlene i Dawn zniknęły, zanim zdążyłam się przygotować do wyjścia. Ociągałam się z kilku powodów; głównie dlatego że wszystkie serwetniki w obsługiwanym przeze mnie sektorze okazały się w połowie puste. W końcu wyjęłam torebkę z zamkniętej szafki w biurze Sama, gdzie zostawiam swoje rzeczy na czas pracy, po czym powiedziałam mojemu szefowi „do widzenia”. Nie widziałam go zresztą, słyszałam tylko brzęczenie w męskiej toalecie, domyśliłam się więc, że Sam próbuje prawdopodobnie naprawić nieszczelną ubikację. Na sekundę weszłam do damskiej, by poprawić włosy i makijaż.

Gdy wyszłam na zewnątrz, zauważyłam, że Sam wyłączył już światła na parkingu dla gości. Parking dla pracowników z kolei oświetlało jedynie światełko na słupie elektrycznym przed przyczepą mojego szefa.

Ku uciesze Arlene i Dawn, nasz szef otoczył przyczepę siatką i posadził bukszpan. Obie kelnerki stale się naśmiewały z równej linii jego żywopłotu.

Ja uważałam go za ładny.

Samochód Sama stał jak zwykle zaparkowany przed jego przyczepą, na parkingu zostało więc jedynie moje auto.

Przeciągnęłam się i rozejrzałam. Nigdzie nie dostrzegłam wampira Billa. Zaskoczyło mnie, że poczułam tak wielkie rozczarowanie. Oczekiwałam, że zachowa się uprzejmie, mimo iż nie miał do mojej prośby serca… Ale czy Bill w ogóle miał serce?

„Może – pomyślałam z uśmiechem – wyskoczy zza któregoś drzewa albo pojawi się nagle przede mną znikąd w czarnej pelerynie z czerwonymi pasami po bokach”.

Nic takiego się wszakże nie zdarzyło, powlokłam się więc do swojego auta.

Liczyłam na niespodziankę, lecz nie na taką!

Zza mojego auta wyskoczył na mnie ni mniej, ni więcej tylko Mack Rattray i trzasnął mnie w szczękę. Cios był silny, toteż padłam na żwir niczym worek cementu. Upadając, krzyknęłam, niestety kontakt z podłożem nie tylko spowodował otarcia na skórze, lecz także utratę oddechu. Dosłownie uszło ze mnie całe powietrze, leżałam więc przez moment kompletnie milcząca i bezradna. Później dostrzegłam Denise, która akurat zamachnęła się ciężkim butem. Zdążyłam się zwinąć w pozycję płodową, gdy Rattrayowie zaczęli mnie kopać.

Ból był nieunikniony, natychmiastowy i intensywny. A ponieważ instynktownie zakryłam rękoma twarz, uderzenia spadały na moje przedramiona, nogi i pośladki.

Podczas przyjmowania pierwszych ciosów miałam chyba pewność, że napastnicy szybko przerwą atak, wysyczą kilka ostrzegawczych słów i przekleństw pod moim adresem, po czym odejdą. Pamiętam jednak chwilę, w której zrozumiałam, że Szczury postanowiły mnie zabić.

Mogłam leżeć biernie i inkasować ciosy, na pewno jednak nie zamierzałam dać się zatłuc!

Przy następnej próbie kopniaka zrobiłam zatem wypad, chwyciłam kopiącą nogę i przytrzymałam z całych sił. Próbowałam ugryźć, starając się stawić choć minimalny opór. Nie byłam nawet pewna, czyją nogę ściskam.

Wtedy usłyszałam za sobą warkot.

„Och, nie, przyprowadzili z sobą psa” – pomyślałam.

Warkot był zdecydowanie wrogi. Gdybym miała czas na pokaz emocji, zapewne włosy stanęłyby mi na głowie dęba.

Przyjęłam jeszcze jednego kopniaka w kręgosłup i nagle bicie ustało.

Niestety ostatni kopniak okazał się strasznie mocny. Z moich ust wydobywało się teraz rzężenie i osobliwy gulgot, które najwyraźniej pochodziły z płuc.

– Co to, do diabła, jest? – spytał Mack Rattray. Jego głos pobrzmiewał kompletnym przerażeniem.

Znów usłyszałam warkot, tym razem bliżej, tuż za sobą. A z innego kierunku natomiast dotarły do mnie kolejne odgłosy – złowrogie pomruki. Denise zaczęła lamentować, Mack głośno przeklinał. Denise wyszarpnęła nogę z mojego uścisku, gdyż nie miałam już sił jej utrzymać; moje ręce klapnęły bezwładnie na ziemię. Odniosłam wrażenie, że straciłam nad nimi wszelką kontrolę. Choć w głowie mi się ćmiło, wiedziałam na pewno, że mam złamane prawe ramię. Na twarzy czułam wilgoć. Wręcz się bałam dalej szacować własne obrażenia.

Mack wrzeszczał, po chwili zawtórowała mu Denise. Coś się wokół mnie działo, nie miałam jednak pojęcia co, gdyż się nie ruszyłam. Dostrzegałam tylko swoją złamaną rękę i sponiewierane kolana. Oraz ciemność pod moim samochodem.

Jakiś czas później zaległa cisza. Gdzieś za mną zaskowyczał pies. Jego zimny nos szturchnął moje ucho, a ciepły język je polizał. Usiłowałam podnieść rękę, by pogłaskać zwierzę, które bez wątpienia uratowało mi życie, niestety nie dałam rady. Usłyszałam własne westchnienie. Zdawało się pochodzić z bardzo daleka.

– Umieram – powiedziałam. Szczerze w to wierzyłam. Z każdą chwilą bardziej.

Ropuchy i świerszcze, które hałasowały przez większą część nocy, zamilkły teraz. Na parkingu również panowała cisza i spokój, mój szept zabrzmiał więc niezwykle wyraźnie, choć natychmiast utonął w ciemnej pustce. Zdziwiłam się, gdy chwilę później usłyszałam dwa głosy.

Potem kątem oka zauważyłam nogi w okrwawionych dżinsach. Wampir Bill pochylił się ku mnie. Spojrzałam mu w twarz. Na ustach miał rozmazaną krew, a wysunięte kły błyszczały biało na tle dolnej wargi. Spróbowałam się do niego uśmiechnąć, tyle że… mięśnie twarzy odmówiły posłuszeństwa.

– Podniosę cię – oznajmił Bill opanowanym głosem.

– Umrę, jeśli to zrobisz – szepnęłam.

Przyjrzał mi się z uwagą.

– Jeszcze nie – powiedział po krótkim oglądzie. Po tych słowach dziwnym trafem poczułam się lepiej. Wiedziałam, że mój wampir widział w swoim życiu setki ran. – Ale to zaboli – ostrzegł mnie.

W chwili obecnej nie potrafiłam sobie wyobrazić braku bólu.

Ręce Billa przesunęły się pode mną, zanim zdążyłam się przestraszyć. Krzyknęłam, chociaż słabo.

– Szybko – oznajmił natarczywie ktoś inny.

– Wracamy do lasu, gdzie nikt nas nie zobaczy – powiedział Bill, tuląc do swojej piersi moje ciało, jakby nic nie ważyło.