Изменить стиль страницы

– A dlaczego ty tu jesteś, Sam?

– Z twojego powodu – odparł po prostu.

– Przez cały dzień nie dowiem się, czy wśród zabitych był Bill.

– Tak, zdaję sobie z tego sprawę.

– Co mam robić do końca dnia? Jak mogę czekać?

– Może weź jakieś leki – zasugerował. – Na przykład pigułki na sen albo na uspokojenie?

– Nie trzymam takich prochów – odparłam. – Zawsze bez kłopotu zasypiam.

Ta rozmowa stawała się coraz dziwniejsza. Nagle uznałam, że nie mam mojemu szefowi nic więcej do powiedzenia.

Stanął przede mną jakiś wielki przedstawiciel lokalnego prawa. Pocił się w gorącym poranku i wyglądał, jakby był na nogach od wielu godzin. Może pracował na nocnej zmianie i musiał zostać, gdy usłyszał o pożarze.

Gdy znani mi ludzie podpalili ten dom!

– Znała pani tych ludzi?

– Tak, spotkałam kiedyś te osoby.

– Potrafi pani zidentyfikować szczątki?

– Kto mógłby coś takiego zidentyfikować? – spytałam z niedowierzaniem.

Ciała niemal już zniknęły, stały się bezpłciowe i nadal się rozpadały.

Posłał mi zniechęcone spojrzenie.

– Zgadza się, proszę pani. Chodzi mi o człowieka.

– Zerknę – powiedziałam, zanim zdążyłam pomyśleć. Nie potrafiłam zapanować nad zwyczajem ciągłego pomagania wszystkim wokół… Policjantowi chyba przeniknęło przez głowę, że mogę się rozmyślić, gdyż natychmiast klęknął na osmalonej trawie i rozpiął zamek torby. Okopcona twarz wewnątrz należała do dziewczyny, której nigdy nie spotkałam. W myślach podziękowałam Bogu. – Nie znam jej – powiedziałam i poczułam, że uginają się pode mną kolana. Mój szef złapał mnie, zanim upadłam. Musiałam się o niego oprzeć. – Biedna dziewczyna – szepnęłam. – Sam, nie wiem, co robić.

Współpraca z policją zabrała mi sporą część dnia. Funkcjonariusze pytali, co wiem o wampirach, do których należał zniszczony budynek. Opowiedziałam im, lecz nie wniosłam zbyt dużo do śledztwa. Malcolm, Diane, Liam… Skąd pochodzili? Ile mieli lat? Dlaczego osiedlili się w Monroe? Kim byli ich prawnicy? Skąd miałabym wiedzieć takie rzeczy? Nigdy nie byłam też w ich domu.

Kiedy mój rozmówca, kimkolwiek był, odkrył, że poznałam ich przez Billa, chciał się dowiedzieć, gdzie jest Bill i jak można się z nim skontaktować.

– Może jest właśnie tam – zauważyłam, wskazując na czwartą trumnę. – Nie ustalę tego aż do zmroku. – Moja ręka sama się podniosła i przykryła mi usta.

Wtedy jeden ze strażaków wybuchnął śmiechem, a jego towarzysz mu zawtórował.

– Smażone wampiry z Południa! – zawołał niższy z nich do mężczyzny, który mnie przesłuchiwał. – Mamy tu smażone luizjańskie wampiry!

Gdy kopnęłam faceta, od razu przestał uważać swoją wypowiedź za tak cholernie zabawną. Sam odciągnął mnie od nieszczęśnika, a mój rozmówca chwycił strażaka, na którego napadłam. Wrzeszczałam jak potępiona i ruszyłabym na niego znów, gdyby mój szef mnie puścił.

Ale nie puścił. Nie zwalniając uścisku, zaciągnął mnie do mojego samochodu. Pomyślałam nagle, jak zawstydzona byłaby moja babcia, widząc, że krzyczę na urzędnika państwowego i atakuję go fizycznie. Pod wpływem tej wizji moja szaleńcza wrogość pękła niczym przekłuty igłą balonik. Pozwoliłam, by Sam wepchnął mnie na siedzenie pasażera. Nie protestowałam też, kiedy uruchomił samochód i zaczął go wycofywać. W zupełnej ciszy odwiózł mnie do domu.

Dotarliśmy tam bardzo szybko. Była dopiero dziesiąta rano. O tej porze roku do zmroku zostało jeszcze przynajmniej dziesięć godzin.

Sam poszedł odbyć kilka rozmów telefonicznych, ja natomiast siedziałam nieruchomo na kanapie i wpatrywałam się przed siebie. Po pięciu minutach mój szef wrócił do salonu.

– Chodź, Sookie – polecił szybko. – Twoje żaluzje są brudne.

– Co?

– Żaluzje. Jak mogłaś je doprowadzić do podobnego stanu?

– Co takiego?!

– Wyczyścimy je. Przynieś wiadro, trochę amoniaku i jakieś szmaty. I zrób kawę.

Wykonałam jego polecenie bardzo powoli i ostrożnie, a towarzyszył mi osobliwy przestrach, że mogę wyschnąć i wyparować jak ciała w trumnach.

Do chwili, gdy wróciłam z wiadrem i szmatami, Sam zdążył już zdjąć zasłony z okien w salonie.

– Gdzie masz pralkę?

– Tam z tyłu, za kuchnią – bąknęłam, wskazując.

Mój szef odszedł do łazienki z naręczem zasłon. Babcia wyprała je niecały miesiąc temu, z okazji wizyty Billa. Nic jednak nie powiedziałam.

Opuściłam jedną z żaluzji, zamknęłam ją i zaczęłam myć. Po wyczyszczeniu wszystkich żaluzji umyliśmy okna. W połowie poranka zaczęło padać, więc i tak nie moglibyśmy wyjść na zewnątrz. Sam wziął szczotkę na długiej rączce i zdjął pajęczyny z narożników wysokiego sufitu, ja zaś wytarłam listwy przypodłogowe. Później mój szef zdjął lustro znad obramowania kominka i odkurzył części, których nie mogliśmy dosięgnąć, po czym wyczyściliśmy całe lustro i ponownie je powiesiliśmy. Wyszorowałam stary marmurowy kominek, aż nie został nawet ślad po zimowym ognisku, a nad kominkiem umieściłam ładny obrazek przedstawiający kwiaty magnolii. Wyczyściłam ekran telewizora i kazałam Samowi podnieść odbiornik, abym mogła odkurzyć pod spodem. Włożyłam wszystkie filmy wideo do pudełek i nakleiłam etykietki. Zdjęłam z kanapy poduszki i za pomocą odkurzacza usunęłam brud, który zebrał się pod nią, przy okazji znajdując dolara i pięć centów w monetach. Odkurzyłam też dywan i wytarłam mopem drewnianą podłogę.

Przeszliśmy do jadalni i wypolerowaliśmy wszystko, co można było wypolerować. Gdy drewno stołu i krzeseł błyszczało, Sam spytał mnie, kiedy ostatnio czyściłam srebra babci.

Nigdy ich nie czyściłam. Otworzyliśmy bufet i odkryliśmy, że istotnie trzeba je wyczyścić, zanieśliśmy je więc do kuchni, znaleźliśmy środek do srebra i wszystko wypolerowaliśmy. Słuchaliśmy radia, po pewnym czasie jednak zdałam sobie sprawę, że mój towarzysz wyłączał je za każdym razem, kiedy zaczynały się wiadomości.

Sprzątaliśmy przez cały dzień. I cały dzień padało. Sam odzywał się do mnie rzadko, wyłącznie przekazując mi następne zadanie.

Pracowałam bardzo ciężko. Oboje ciężko pracowaliśmy.

Tyraliśmy aż do zmroku. Miałam teraz najczystszy dom w gminie Renard.

– Znikam już, Sookie – oświadczył Sam. – Myślę, że chcesz zostać sama.

– Tak – przyznałam. – Podziękuję ci kiedyś, ale teraz nie mogę. Uratowałeś mnie dziś…

Poczułam jego wargi na swoim czole, a potem, minutę później, usłyszałam odgłos zatrzaskiwanych drzwi. Usiadłam przy stole; ciemność zaczęła wypełniać kuchnię. Gdy już prawie nic nie widziałam, wyszłam na zewnątrz. Wzięłam z sobą dużą latarkę.

Nie miało dla mnie znaczenia, że nadal pada.

Miałam na sobie dżinsową sukienkę bez rękawów i sandały – rzeczy, które włożyłam rano, po telefonie Jasona.

Stałam w ulewnym, ciepłym deszczu, włosy lepiły mi się do czaszki, wilgotna sukienka obcisłe przylegała do skóry. Skręciłam w lewo do lasu i ruszyłam między drzewa. Początkowo szłam powoli i ostrożnie, lecz uspokajający wpływ Sama stopniowo znikał, toteż po pewnym czasie ruszyłam biegiem. Gałęzie szarpały moje policzki, cierniste krzewy drapały mi nogi. Wypadłam z lasu i zaczęłam pędzić przez cmentarz; snop światła z latarki huśtał się przede mną. Wcześniej kierowałam się do domu po drugiej stronie cmentarza, czyli domu Comptonów. Później jednak pomyślałam, że Bill prawdopodobnie ukrywa się gdzieś tutaj, na tych sześciu akrach ziemi skrywającej wypełnione kośćmi trumny. Stanęłam w centrum najstarszej części cmentarza. Otaczały mnie pomniki i skromne nagrobki, towarzyszyli mi zmarli.

– Billu Compton! – krzyknęłam. – Wyjdź natychmiast!

Odwracałam się to w prawo, to w lewo, usiłując coś dojrzeć w prawie całkowitych ciemnościach. Wiedziałam, że nawet jeśli nie zdołam dojrzeć mojego wampira, on na pewno zobaczy mnie…

O ile oczywiście mógł jeszcze widzieć, o ile jego ciało nie było jednym z tych sczerniałych, rozpadających się okropności, na które patrzyłam przed domem pod Monroe…

Nie dotarł do mnie żaden dźwięk. Nic się nie ruszało, słyszałam jedynie odgłosy ulewnego deszczu.