Изменить стиль страницы

– Och… no tak – przyznałam, usiłując mówić spokojnie.

– Istnieje numer, pod który można zadzwonić – ciągnął Harlen. – Zostajesz wtedy prawdziwym mieszkańcem albo wynajmujesz…

– Trumnę? – spytałam pogodnie.

– No cóż, tak.

– Wy to macie życie – zażartowałam z najszerszym uśmiechem. – Co mogę wam przynieść? Zdaje mi się, że Sam odnowił zapasy krwi. Napijesz się, Bill? Mamy A Rh minus albo O Rh plus.

– Och, wezmę chyba A Rh minus – odparł Bill, wymieniwszy spojrzenia ze swoim młodym towarzyszem.

– Zaraz przyniosę! – Poszłam do lodówki za kontuarem, wyjęłam dwie butelki z krwią, zdjęłam wieczka i przyniosłam buteleczki na tacy. Przez cały czas się uśmiechałam, dokładnie tak samo jak zawsze.

– Wszystko w porządku, Sookie? – spytał mój wampir bardziej naturalnym głosem, kiedy stawiałam napoje.

– Oczywiście, Billu – odrzekłam wesoło. Miałam ochotę rozbić mu tę butelkę na głowie. Harlen, phi, też coś. Pewnie zanocuje u Billa. No i dobrze!

– Harlen chciałby później pojechać odwiedzić Malcolma – poinformował mnie Bill, kiedy przyszłam po puste butelki i spytałam, czy przynieść następne.

– Jestem pewna, że Malcolm bardzo chętnie się spotka z Harlenem – palnęłam, próbując nie brzmieć jak suka, chociaż tak się czułam.

– Och, Bill jest naprawdę cudowny – oświadczył nastolatek, uśmiechając się do mnie i pokazując kły. Bez wątpienia umiał sobie radzić z takimi jak ja. – Ale Malcolm jest prawdziwą legendą!

– Uważaj – warknęłam w stronę Billa. Chciałam mu powiedzieć, jakie niebezpieczeństwo grozi trójce wampirów z Monroe, choć nie sądziłam, by ludzie zbyt szybko obrócili swe zamiary w czyn. Nie chciałam wyjaśniać moich podejrzeń w szczegółach, skoro z Billem siedział Harlen, który mrugał pięknymi błękitnymi oczyma i wyglądał jak młodziutki symbol seksu. – Lepiej akurat teraz nie spotykać się z tą trójką – dodałam po chwili. Nie było to chyba zbyt skuteczne ostrzeżenie.

Bill zerknął na mnie zaintrygowany, ja zaś odwróciłam się na pięcie i odeszłam.

Szybko zaczęłam żałować swego zachowania i żałowałam go gorzko.

* * *

Po wyjściu Billa i Harlena w barze podjęto rozmowy na temat planowanego podpalenia. Odnosiłam wrażenie, że ktoś specjalnie podjudza zebranych, niestety mimo wysiłków nie mogłam wykryć prowokatora. Podsłuchiwałam zarówno mentalnie, jak i dosłownie, jednak bez rezultatów. Do „Merlotte’a” przyszedł Jason. Przywitaliśmy się, lecz niezbyt ciepło. Prawdopodobnie brat nie wybaczył mi mojej reakcji na śmierć wujka Bartletta.

Wcale wszakże o tym nie myślał, całkowicie się bowiem skupiał na próbie zaciągnięcia do łóżka Liz Barrett. Liz była nawet młodsza ode mnie, miała krótkie kasztanowe loczki, duże brązowe oczy i niespodziewanie poważne podejście do samej siebie, w czym wydawała się przypominać Jasona. Gdy ich pożegnałam (wypili duży dzban piwa), uświadomiłam sobie, że poziom gniewu w barze wzmógł się tak bardzo, iż projekt podpalenia zaczął nabierać naprawdę realnych kształtów.

Szczerze się zaniepokoiłam.

Z każdą minutą ludzie coraz bardziej się podkręcali. Było teraz mniej kobiet, a więcej mężczyzn. Wielu przechodziło od stolika do stolika. Coraz szybciej pili. Mnóstwo mężczyzn stało, zamiast siedzieć. Spotkanie nie wyglądało wprawdzie jak zebranie czy wiec, a plany nadal przekazywano sobie szeptem. Nikt na przykład nie wskoczył na bar i nie wrzasnął: „No więc co, chłopaki? Będziemy znosić obecność tych potworów wśród nas? Do zamku!” czy coś w tym rodzaju. Jakiś czas później ludzie zaczęli wychodzić. Nie rozjechali się jednakże do domów, ale stali w grupkach na parkingu. Wyjrzałam przez jedno z okien i potrząsnęłam głową. Sytuacja robiła się poważna.

Sam również się denerwował.

– Co myślisz? – spytałam go i zdałam sobie sprawę, że po raz pierwszy tego wieczoru powiedziałam do niego coś innego niż: „Daj mi dzban” albo „Zrób mi jeszcze jedną margaritę”.

– Myślę, że postanowili działać – odparł. – Tyle że teraz nie pojadą do Monroe. Wampiry nie kładą się prawie do świtu.

– Gdzie jest ich dom, Sam?

– Z tego, co zrozumiałem, gdzieś na peryferiach Monroe… od zachodniej strony… Innymi słowy, najbliżej nas – wyjaśnił. – Ale nie wiem tego na pewno.

Po zamknięciu baru jechałam do domu, niemal spodziewając się Billa na moim podjeździe. Bardzo chciałam mu powiedzieć, co się święci.

Nie było go, a ja wolałam nie jechać do jego domu. Długo się wahałam, w końcu wystukałam jego numer, lecz połączyłam się tylko z automatyczną sekretarką. Zostawiłam wiadomość. Nie miałam pojęcia, pod jakim nazwiskiem mogłabym znaleźć w książce numer telefonu wampirów z Monroe, o ile w ogóle miały telefon.

Kiedy zdjęłam buty i biżuterię… całe to srebro, przeciwko tobie, Bill!… nadal się martwiłam, choć niezbyt mocno. Położyłam się do łóżka i szybko zasnęłam – w sypialni, która należała teraz do mnie. Światło księżyca wpływało przez otwarte żaluzje, tworząc na podłodze dziwaczne cienie. Gapiłam się na nie jednak zaledwie minutkę przed zaśnięciem. Tej nocy nie obudził mnie telefon, więc Bill nie oddzwonił.

* * *

Telefon zadzwonił dopiero wcześnie rano, już po świcie.

– Co? – spytałam oszołomiona, przyciskając słuchawkę do ucha. Spojrzałam na zegar. Była siódma trzydzieści.

– Spalili gniazdo wampirów – oznajmił Jason. – Mam nadzieję, że twojego tam nie było.

– Co takiego? – spytałam, tym razem w panice.

– Spalili dom wampirów w pobliżu Monroe. Zaraz po świcie. Callista Street, na zachód od Archer.

Przypomniałam sobie, że Bill zamierzał zabrać tam Harlena. Czy został tam?

– Nie – warknęłam zdecydowanym tonem.

– Niestety to prawda.

– Muszę teraz wyjść – odburknęłam i odłożyłam słuchawkę.

* * *

W jaskrawym świetle słonecznym dostrzegłam dym. Jego wstęgi szpeciły niebieskie niebo. Zwęglone drewno wyglądało jak skóra aligatora. Pojazdy straży pożarnej i przedstawicieli prawa parkowały bezładnie na trawniku dwupiętrowego budynku. Za żółtą taśmą stała grupka gapiów.

Resztki czterech trumien stały obok siebie na przypalonej trawie. Zauważyłam też torbę na zwłoki. Ruszyłam ku nim, ale tak powoli, że szłam i szłam, a niemal się nie zbliżałam. Czułam się jak we śnie, w którym wbrew wszelkim wysiłkom nie sposób dotrzeć do celu.

Ktoś chwycił mnie za rękę i usiłował zatrzymać. Teraz nie przypomnę sobie, co odpowiedziałam, lecz pamiętam czyjąś przerażoną twarz. Powlokłam się przez rumowisko, wdychając swąd zwęglonych i mokrych przedmiotów. Ten zapach nie opuści mnie chyba do końca życia.

Dotarłam do pierwszej trumny i zajrzałam do środka.

Resztki wieka nie chroniły zawartości przed światłem. Słońce wspinało się coraz wyżej i za chwilę jego promienie zaczną całować straszne szczątki spoczywające na rozmokłym, białym jedwabiu.

Czy to był Bill? Nie potrafiłam sobie odpowiedzieć na to pytanie. Trup rozpadał się stopniowo, wręcz na moich oczach. Małe kawałki odpadały płatami i wzlatywały porywane przez wiatr albo znikały w maleńkich smugach dymu w miejscach, gdzie słoneczne snopy dotknęły ciała.

Każda trumna zawierała podobne okropności.

Sam stanął przy mnie.

– Nazwałbyś to morderstwem? – spytałam.

Potrząsnął głową.

– Po prostu nie wiem, Sookie. W sensie prawnym, zabijanie wampirów jest morderstwem. W tym przypadku dodatkowo musiałabyś udowodnić podpalenie, choć pewnie nie byłoby to szczególnie trudne. – Oboje czuliśmy woń benzyny. Wokół domu chaotycznie kręcili się ludzie, którzy coś do siebie krzyczeli. Ich działania nie wyglądały mi na poważne śledztwo w sprawie zbrodni. – Jednak te zwłoki, Sookie… – Sam wskazał na czarną torbę w trawie. – To był prawdziwy człowiek i trzeba ustalić przyczynę jego śmierci. Prawdopodobnie nikt z tłumu nie brał pod uwagę możliwości, że w domu znajduje się istota ludzka. Może podpalacze w ogóle nie zastanawiali się, co robią.