Изменить стиль страницы

Aarfy podczas całego tego bitewnego zamętu pykał spokojnie fajkę, oglądając z chłodnym zainteresowaniem wojnę przez szybę pilota, jakby to były odległe zamieszki, nie dotyczące go w najmniejszym stopniu. Aarfy był oddanym członkiem swojej korporacji studenckiej, lubił organizować doping dla swojej drużyny oraz różne zebrania i miał za mało wyobraźni, żeby odczuwać strach. Yossarian miał wyobraźni pod dostatkiem, więc bał się straszliwie i jedynie myśl, że musiałby komuś innemu powierzyć kierowanie ucieczką znad celu, powstrzymywała go od porzucenia stanowiska pod ogniem nieprzyjaciela i zwiewania do tunelu niczym ostatni śmierdzący dezerter. Nie znał na świecie nikogo, w czyje ręce mógłby przekazać tak odpowiedzialne zadanie, gdyż nie znał nikogo, kto byłby równie wielkim tchórzem. Yossarian był w całej grupie najlepszym specjalistą od wyprowadzania samolotu z ognia. Sam nie miał pojęcia, skąd mu się to bierze.

Po zrzuceniu bomb nie obowiązywała żadna ustalona procedura. Trzeba było po prostu kierować się strachem, a tego Yossarianowi nie brakowało. Bał się bardziej niż Orr czy Joe Głodomór, bardziej nawet niż Dunbar, który godził się pokornie z myślą, że kiedyś będzie musiał umrzeć. Yossarian nie godził się z tą myślą i z chwilą gdy tylko uwalniali się od bomb, rzucał się szaleńczo do walki o życie.

– Gazu, gazu, gazu, ty bydlaku, gazu! – wrzeszczał do McWatta z nienawiścią, jakby to McWatt był winien, że są tutaj, gdzie mogą ich ukatrupić jacyś obcy faceci, i w takich chwilach nikt z załogi się nie wtrącał. Wyjątek stanowiła owa nieszczęsna awantura podczas nalotu na Awinion, kiedy to Dobbs zwariował w samolocie i zaczął rozpaczliwie wzywać pomocy.

– Ratujcie go, ratujcie go – wołał łkając. – Ratujcie go, ratujcie go.

– Kogo ratować? – odezwał się Yossarian podłączywszy się z powrotem do telefonu, stracił bowiem połączenie, gdy Dobbs wyrwał stery Huple'owi i rzucił się nagle w dół w ogłuszającą, paraliżującą, przerażającą pikę, która przykleiła bezradnego Yossariana głową do sufitu kabiny.

Huple uratował ich w ostatniej chwili, wyrywając z powrotem stery Dobbsowi i wyprowadzając niemal równie gwałtownie samolot z lotu nurkującego znowu w samym środku rozedrganej kakofonii wybuchów, z której zaledwie przed chwilą udało im się wymknąć. “O Boże! O Boże, o Boże" – modlił się bez słów Yossarian, zwisając z sufitu swojej kabiny i nie mogąc zrobić żadnego ruchu.

– Bombardiera, bombardiera – odkrzyknął Dobbs, kiedy usłyszał Yossariana. – Bombardier nie odpowiada, ratujcie bombardiera.

– Tu bombardier – krzyknął w odpowiedzi Yossarian. – Ja jestem bombardierem. Czuję się dobrze. Czuję się dobrze.

– Więc ratujcie go, ratujcie go – błagał Dobbs. – Ratujcie go, ratujcie go.

A w tylnej części samolotu leżał umierający Snowden.

6 Joe Głodomór

Joe Głodomór zaliczył już pięćdziesiąt lotów bojowych, ale nic mu to nie pomagało. Spakował swoje rzeczy i znów czekał na transport do kraju. Po nocach wydawał niesamowite, przeraźliwe wrzaski, nie dając spać nikomu w eskadrze z wyjątkiem Huple'a, piętnastoletniego pilota, który sfałszował datę urodzenia, żeby dostać się do wojska, i teraz mieszkał wraz ze swoim kotem w tym samym namiocie co Joe Głodomór. Huple miał lekki sen, ale twierdził, że nigdy nie słyszy wrzasków Joego Głodomora. Joe Głodomór był chory.

– No to co? – warknął urażony doktor Daneeka. – Powiadam ci, że byłem bliski zrobienia fortuny. Wyciągałem pięćdziesiąt kawałków rocznie, przy czym prawie wszystko bez podatku, bo kazałem sobie płacić gotówką. Miałem za sobą najpotężniejsze stowarzyszenie zawodowe świata. I patrz, co się dzieje. Akurat kiedy miałem zacząć odkładać na później, musieli wymyślić faszyzm i rozpętać wojnę tak straszliwą, że dotarła nawet do mnie. Śmiać mi się chce, kiedy słyszę, jak ktoś taki jak Joe Głodomór wywrzaskuje swoje strachy po nocach. Naprawdę chce mi się śmiać. On jest chory? A czy pomyślał, jak ja się czuję?

Joe Głodomór zbyt był pochłonięty własnymi nieszczęściami, żeby się troszczyć o samopoczucie doktora Daneeki. Na przykład hałas. Różne dźwięki wyprowadzały go z równowagi i aż do ochrypnięcia wymyślał Aarfy'emu za mokre, ślurgotliwe odgłosy, jakie wydawał ćmiąc swoją fajkę, Orrowi za majsterkowanie, McWattowi za każde głośne plaśnięcie kartami o stół podczas gry w oko lub w pokera, a Dobbsowi za to, że mu zęby szczękały, kiedy snuł się gamoniowato, co chwila na coś wpadając. Joe Głodomór był rozdygotanym kłębkiem poszarpanych nerwów. Miarowe tykanie zegarka w cichym pokoju stawało się dla jego obnażonego mózgu nieznośną torturą.

– Słuchaj, chłopcze – zwrócił się któregoś wieczoru do Huple'a. – Jeżeli chcesz mieszkać w tym namiocie, musisz robić to co ja. Musisz na noc zawijać zegarek w wełniane skarpety i chować na dno szafki w drugim końcu namiotu.

Huple wysunął wojowniczo szczękę, aby zademonstrować Joemu Głodomorowi, że nikt mu nie będzie rozkazywał, po czym zrobił wszystko tak, jak mu kazano.

Joe Głodomór był nerwowym, wynędzniałym chudzielcem o kościstej twarzy obciągniętej ziemistą skórą z pulsującymi żyłkami podrygującymi w czarnych jamach oczodołów jak kawałki pociętego węża. Była to twarz spustoszona, pełna dołów i pokryta nalotem troski niczym opuszczona przez ludzi osada górnicza. Joe Głodomór jadł łapczywie, ogryzał nieustannie końce palców, jąkał się, dławił, drapał, pocił, ślinił i biegał jak fanatyk z miejsca na miejsce z supernowoczesnym czarnym aparatem, usiłując bez przerwy fotografować nagie dziewczyny. Zdjęcia nigdy mu się nie udawały. Stale zapominał założyć film, zapalić światło albo zdjąć pokrywę obiektywu. Niełatwo było namówić dziewczyny do pozowania nago, ale Joe miał swoje sposoby.

– Ja ważny człowiek – krzyczał. – Ja wielki fotograf z tygodnika “Life". Wielkie zdjęcie na pierwsza strona. Si, si. Gwiazda Hollywood. Multi dinero. Multi rozwody. Multi fiki-fik od rana do wieczora.

Niewiele kobiet na świecie potrafiłoby się oprzeć tak przemyślnym namowom, toteż prostytutki zrywały się natychmiast i ochoczo przybierały wszelkie pozy, jakich Joe od nich zażądał. Kobiety były jego pasją. Jako nosicielki seksu budziły w nim szaleńcze, bałwochwalcze wprost uwielbienie. Były cudownymi, szczęściodajnymi, oszałamiającymi przejawami boskości, narzędziami rozkoszy zbyt potężnych, aby można je zmierzyć, zbyt dojmujących, aby można je wytrzymać, i zbyt wykwintnych, aby mógł z nich korzystać zwykły, niegodny mężczyzna. Ich nagą obecność w swoich rękach mógł interpretować jedynie jako kosmiczne niedopatrzenie, które zostanie lada moment naprawione, i zawsze gnało go, żeby maksymalnie wykorzystać ich ciała w tych krótkich chwilach, jakie mu pozostały, zanim ktoś się połapie i sprzątnie mu je sprzed nosa. Nigdy nie potrafił się zdecydować, czy ma je rżnąć, czy fotografować, gdyż przekonał się, że nie można robić obu tych rzeczy naraz. Prawdę mówiąc, przekonywał się często, że nie potrafi zrobić żadnej z tych rzeczy, do tego stopnia jego możliwości były spętane przez kategoryczny imperatyw nieustannego pośpiechu, który stał się jego obsesją. Zdjęcia okazywały się do niczego, Joe Głodomór również. Najdziwniejsze jednak, że w cywilu Joe Głodomór rzeczywiście był fotoreporterem tygodnika “Life".

Teraz urósł w oczach Yossariana na bohatera, największego bohatera Sił Powietrznych, gdyż miał za sobą więcej lotów bojowych niż wszyscy inni bohaterowie Sił Powietrznych. Zaliczył sześciokrotnie obowiązkową kolejkę lotów. Po raz pierwszy zakończył kolejkę, gdy jeszcze dwadzieścia pięć lotów wystarczało, by móc spakować rzeczy, napisać radosne listy do kraju i zacząć żartobliwie zadręczać sierżanta Towsera pytaniami, czy nadszedł już rozkaz przeniesienia go do Stanów. W oczekiwaniu na ten rozkaz po całych dniach dreptał rytmicznie przed wejściem do namiotu sztabowego, wymieniając dziarskie żarciki z każdym, kto przechodził, i krotochwilnie przezywając sierżanta Towsera sukinsynem, ilekroć ten wyjrzał ze swojej kancelarii.