Изменить стиль страницы

Położono go obok Teksańczyka, który siadał bokiem na swoim łóżku i przemawiał do niego rano, po południu i wieczorem przyjemnym basem południowca, rozciągając głoski. Brak odpowiedzi zupełnie mu nie przeszkadzał.

Dwukrotnie w ciągu dnia chorym mierzono temperaturę. Codziennie wczesnym rankiem i drugi raz przed wieczorem wkraczała na salę siostra Cramer ze słojem pełnym termometrów i przechodziła wzdłuż jednego rzędu łóżek, a potem wracała wzdłuż drugiego rzędu, rozdając wszystkim pacjentom termometry. Z żołnierzem w bieli radziła sobie wkładając termometr do dziury nad jego ustami i opierając go na dolnym brzegu otworu. Potem wracała do pierwszego pacjenta, brała jego termometr, notowała temperaturę i tak szła kolejno od łóżka do łóżka. Pewnego popołudnia, gdy zakończyła pierwszą rundę i podeszła powtórnie do żołnierza w bieli, spojrzała na termometr i stwierdziła, że pacjent zmarł.

– Morderca – powiedział spokojnym głosem Dunbar. Teksańczyk spojrzał na niego z niepewnym uśmiechem.

– Zabójca – dodał Yossarian.

– O czym wy mówicie? – spytał nerwowo Teksańczyk.

– To ty go zamordowałeś – powiedział Dunbar.

– Zabiłeś go – zawtórował Yossarian. Teksańczyk cofnął się przerażony.

– Czyście powariowali? Nawet go nie dotknąłem.

– Zamordowałeś go – powiedział Dunbar.

– Słyszałem, jak go zabijałeś – powiedział Yossarian.

– Zabiłeś go, bo był Murzynem – powiedział Dunbar.

– Oszaleliście? – krzyknął Teksańczyk. – Tutaj Murzynów nie wpuszczają. Dla czarnych mają osobne miejsce.

– Sierżant go tu przeszmuglował – powiedział Dunbar.

– Sierżant komunista – dodał Yossarian.

– A ty się o tym dowiedziałeś.

Na chorążym, który leżał na lewo od Yossariana, cala sprawa żołnierza w bieli nie zrobiła wrażenia. Na chorążym w ogóle nic nie robiło wrażenia i jeśli się odzywał, to tylko po to, żeby dać upust niezadowoleniu.

Na dzień przed tym, jak Yossarian poznał kapelana, w jadalni wybuchł piec, wskutek czego barak kuchenny stanął w płomieniach. Podmuch gorącego powietrza dało się odczuć w całej bazie. Nawet w sali Yossariana, odległej o prawie trzysta stóp, słychać było huk pożaru i ostre trzaski płonących belek. Za pomarańczowo połyskującymi szybami pędził dym. Po piętnastu minutach nadjechały z lotniska samochody straży pożarnej. Przez pól godziny mimo rozpaczliwych wysiłków strażaków sprawa wyglądała groźnie. Zaledwie strażacy zaczęli brać górę nad ogniem, rozległo się dobrze znane jednostajne buczenie powracających bombowców, musieli więc zwinąć swoje węże i pędzić na lotnisko, na wypadek, gdyby któryś z samolotów rozbił się i zapalił przy lądowaniu. Wszystkie wylądowały pomyślnie. Gdy tylko ostatni z bombowców znalazł się na ziemi, strażacy zawrócili swoje ciężarówki i popędzili na złamanie karku, żeby podjąć na nowo walkę z ogniem w szpitalu. Kiedy przybyli na miejsce, ognia już nie było. Zgasł sam, znikł, nie pozostawiając nawet żaru, który można by polać wodą. Zawiedzeni strażacy nie mając nic do roboty popijali letnią kawę i kręcili się koło szpitala w nadziei, że uda im się przerżnąć jakąś pielęgniarkę.

Kapelan zjawił się nazajutrz po pożarze. Yossarian był właśnie zajęty wykreślaniem z listów wszystkiego prócz zaklęć miłosnych, kiedy na krześle koło łóżka usiadł kapelan i spytał go, jak się czuje. Siedział bokiem, Yossarian widział więc jedynie dystynkcje kapitana na jego kołnierzu. Nie wiedząc, kto to jest, uznał, że to jakiś nowy lekarz albo nowy wariat.

– Zupełnie nieźle – odpowiedział. – Mam lekkie bóle wątroby i nie bardzo można na mnie polegać, jeśli chodzi o stolec, ale w sumie muszę przyznać, że.czuję się zupełnie nieźle.

– To dobrze – powiedział kapelan.

– Tak – przyznał Yossarian. – Tak, to dobrze.

– Przyszedłbym wcześniej – powiedział kapelan – ale czułem się niezbyt dobrze.

– To niedobrze – powiedział Yossarian.

– Byłem tylko przeziębiony – wyjaśnił pośpiesznie kapelan.

– Mam temperaturę sto jeden stopni – dorzucił Yossarian równie szybko.

– To niedobrze – powiedział kapelan.

– Tak – zgodził się Yossarian. – To niedobrze. Kapelan zaczął się wiercić na krześle.

– Czy mógłbym coś dla pana zrobić? – spytał po chwili.

– Nie – westchnął Yossarian. – Lekarze robią chyba wszystko, co w ludzkiej mocy.

– Ależ nie – zarumienił się z lekka kapelan. – Miałem na myśli coś innego. Może papierosy… książki… zabawki…

– Nie, nie – powiedział Yossarian. – Dziękuję. Mam wszystko, czego człowiekowi potrzeba, wszystko prócz zdrowia.

– To niedobrze.

– Tak – westchnął Yossarian. – Tak, to niedobrze. Kapelan znowu zaczął się wiercić. Zerknął kilka razy na boki, spojrzał na sufit, potem na podłogę. Wreszcie westchnął głęboko.

– Porucznik Nately przesyła panu pozdrowienia – powiedział.

Yossarian z przykrością się dowiedział, że mają wspólnego znajomego. Wyglądało na to, że teraz mają rzeczywiście temat do rozmowy.

– Zna pan porucznika Nately? – spytał z żalem w głosie.

– Tak, znam go dość dobrze.

– Trochę zwariowany, prawda? Kapelan uśmiechnął się z zażenowaniem.

– Na ten temat niestety nic nie mogę powiedzieć. Nie znam go aż tak dobrze.

– Może mi pan wierzyć na słowo – powiedział Yossarian.

– Trudno o większego wariata.

Kapelan starannie ważył kolejną chwilę milczenia, aż nagle przerwał je niespodziewanym pytaniem:

– Pan kapitan Yossarian, prawda?

– Nately miał trudne dzieciństwo. Pochodzi z dobrej rodziny.

– Proszę mi wybaczyć – nalegał bojaźliwie kapelan – ale możliwe, że popełniłem poważny błąd. Czy pan jest kapitan Yossarian?

– Tak – wyznał kapitan Yossarian. – Kapitan Yossarian to ja.

– Z 256 eskadry?

– Z 256 eskadry bojowej. Nie słyszałem, żeby byli jacyś inni kapitanowie Yossarianowie. O ile wiem, jestem jedynym kapitanem Yossarianem, jakiego znam, ale mogę mówić tylko za siebie.

– Rozumiem – powiedział kapelan z nieszczęśliwą miną.

– To jest dwa do ósmej potęgi bojowej – zauważył Yossarian

– gdyby chciał pan napisać symboliczny wiersz o naszej eskadrze.

– Nie – mruknął kapelan – nie planuję pisania symbolicznego wiersza o pańskiej eskadrze.

Yossarian poderwał się gwałtownie, gdyż wypatrzył maleńki srebrny krzyżyk po drugiej stronie kołnierza kapelana. Wywarło to na nim piorunujące wrażenie, bo nigdy dotąd nie rozmawiał z kapelanem.

– Pan jest kapelanem! – krzyknął zachwycony. – Nie wiedziałem, że pan jest kapelanem.

– Ależ tak – odpowiedział kapelan. – To pan nie wiedział, że jestem kapelanem?

– Ależ skąd! Nie wiedziałem, że pan jest kapelanem. Yossarian pożerał go zachwyconymi oczami, z uśmiechem szczęścia na twarzy.

– Nigdy w życiu nie widziałem kapelana – wyznał.

Kapelan znów się zapłonił i spuścił oczy. Był to drobny, może trzydziestodwuletni mężczyzna o kasztanowatych włosach i nieśmiałych piwnych oczach. Twarz miał pociągłą i bladą. Niewinny młodzieńczy trądzik pokrywał jego wpadnięte policzki. Yossarian chciał mu jakoś pomóc.

– Czy mogę coś dla pana zrobić? – spytał kapelan.

Yossarian potrząsnął głową, nadal uśmiechając się od ucha do ucha.

– Nie, dziękuję. Mam wszystko, czego mi potrzeba, i czuję się zupełnie dobrze. Prawdę mówiąc, nie jestem nawet chory.

– To dobrze – powiedział kapelan i natychmiast się zreflektował. Parsknąwszy śmiechem zasłonił dłonią usta, ale Yossarian sprawił mu zawód, gdyż pozostał niewzruszony. – Muszę jeszcze odwiedzić innych żołnierzy z naszej grupy – powiedział kapelan po chwili.

– Odwiedzę pana znowu, może jutro.

– Bardzo proszę.

– Przyjdę pod warunkiem, że sam pan sobie tego życzy – powiedział kapelan spuszczając nieśmiało głowę. – Zauważyłem, że wielu moja obecność krępuje.

Yossarian promieniował serdecznością.

– Ależ chcę, żeby mnie pan odwiedził. Wcale nie będę się czuł skrępowany.

Kapelan uśmiechnął się z wdzięcznością i zerknął w dół na skrawek papieru, który przez cały czas ukrywał w dłoni. Poruszając bezgłośnie wargami policzył łóżka i z powątpiewaniem zatrzymał wzrok na Dunbarze.