Wódz White Halfoat uważał, że doktor jest niespełna rozumu.
– Nie mam pojęcia, co jest temu facetowi – zauważył z wyrzutem. – Według mnie jest głupi i tyle. Gdyby nie był głupi, chwyciłby za łopatę i zaczął kopać. Tutaj w namiocie, pod moim łóżkiem. Znalazłby ropę w mgnieniu oka. Co to, nie pamiętasz, jak ten szeregowy dokopał się do ropy w Stanach? Nie wie, co się przytrafiło temu chłopakowi… jak się nazywa ten śmierdziel, ten zafajdany, zarozumiały alfonsiak z Kolorado?
– Wintergreen?
– Tak. Wintergreen.
– On się boi – wyjaśnił Yossarian.
– O nie, nie znasz Wintergreena. – Wódz White Halfoat pokręcił głową z nie ukrywanym podziwem. – Ten zasrany szczeniak, ten przemądrzały skurwiel, nie boi się nikogo.
– Mówię o doktorze. To całe jego nieszczęście.
– Czego on się boi?
– Ciebie – odpowiedział Yossarian. – Boi się, że umrzesz na zapalenie płuc.
– I ma rację – powiedział Wódz White Halfoat. Głęboki, niski śmiech zadudnił w jego potężnej piersi. – Zrobię to przy pierwszej nadarzającej się okazji. Przekonasz się.
Wódz White Halfoat był przystojnym, smagłym półkrwi Indianinem z plemienia Creek z Oklahomy, miał masywną twarz o wystających kościach policzkowych, zmierzwione czarne włosy i z sobie tylko wiadomych tajemniczych powodów postanowił umrzeć na zapalenie płuc. Patrzył zawsze spode łba, dyszał zemstą i nienawidził cudzoziemców o nazwiskach takich, jak Cathcart, Korn, Black, Havermeyer, i pragnął, żeby wszyscy wrócili tam, skąd przybyli ich parszywi przodkowie.
– Nie uwierzyłbyś – mówił powoli, specjalnie podnosząc głos, żeby słyszał go doktor Daneeka – ale to był zupełnie niezły kraj, zanim go zapaskudzili swoją cholerną pobożnością.
Wódz White Halfoat postanowił wziąć odwet na bladych twarzach. Ledwo umiał czytać i pisać, toteż przydzielono go do pomocy kapitanowi Blackowi z kontrwywiadu.
– Jak mogłem się nauczyć czytać i pisać? – pytał Wódz White Halfoat z udanym gniewem, znowu podnosząc glos, żeby doktor Daneeka go słyszał. – Gdziekolwiek rozbiliśmy namiot, natychmiast zaczynano wiercenia. Jak tylko zaczynano wiercić, znajdowano ropę. A jak tylko znaleziono ropę, kazano nam zwijać namiot i wynosić się gdzie indziej. Byliśmy żywymi różdżkami. Cała nasza rodzina miała wrodzony pociąg do złóż roponośnych i wkrótce wszystkie towarzystwa naftowe świata delegowały swoich specjalistów do śledzenia nas. Nieustannie przenosiliśmy się z miejsca na miejsce. Możesz mi wierzyć, wychowanie dziecka w takich warunkach jest cholernie trudne. Nie wiem, czy mieszkałem kiedy dłużej niż tydzień w jednym miejscu.
Pierwsze wspomnienie z dzieciństwa wiązało się z pewnym geologiem.
– Przyjście na świat każdego nowego White Halfoata wywoływało zwyżkę na giełdzie – kontynuował swoją opowieść Wódz. – Wkrótce deptały nam po piętach całe ekipy wiertnicze z kompletnym sprzętem, żeby nie dać się wyprzedzić konkurentom. Niektóre towarzystwa łączyły się, dzięki czemu mogły przysłać mniejszą ilość osób, ale tłum wokół nas i tak rósł nieustannie. Nigdy nie mogliśmy wyspać się jak należy. Kiedy się zatrzymywaliśmy, stawali i oni. Kiedy ruszaliśmy, oni też ruszali ze swoimi kuchniami polowymi, spychaczami, wieżami wiertniczymi i generatorami. Byliśmy koczującym ożywieniem gospodarczym i zaczęliśmy nawet otrzymywać zaproszenia od najlepszych hoteli, ze względu na ruch w interesie związany z naszym przybyciem. Niektóre z tych zaproszeń były bardzo kuszące, ale nie mogliśmy z nich skorzystać, bo byliśmy Indianami, a wszystkie te eleganckie hotele, które nas zapraszały, nie przyjmowały Indian. Powiadam ci, Yossarian, przesądy rasowe to rzecz straszna. Naprawdę.
To potworne, kiedy przyzwoitego, lojalnego Indianina traktuje się jak jakiegoś czarnucha, żydlaka, makaroniarza czy portorykańca. Wódz White Halfoat pokiwał głową ze smutkiem.
– Wreszcie któregoś dnia stało się, był to początek końca. Zaczęli jeździć nie tylko za nami, ale i przed nami. Starali się odgadnąć, gdzie zrobimy następny postój, i zaczynali wiercić jeszcze przed naszym przybyciem, nie mieliśmy więc gdzie się zatrzymać. Ledwo zaczynaliśmy rozwijać koce, już nas wyrzucali. Mieli do nas zaufanie. Wyrzucali nas nie czekając nawet, aż znajdą ropę. Tak nas zmordowali, że przestało nam już zależeć na życiu. Któregoś ranka stwierdziliśmy, że jesteśmy całkowicie okrążeni przez nafciarzy wyczekujących, w którą stronę pójdziemy, żeby nas mogli stamtąd wyrzucić. Na wzgórzach, jak okiem sięgnąć dokoła, tkwili nafciarze, niczym Indianie szykujący się do ataku. To był już koniec. Nie mogliśmy zostać tam, gdzie byliśmy, bo już nas stamtąd wyrzucono, i nie mieliśmy dokąd pójść. Dopiero wojsko mnie uratowało. Na szczęście akurat wybuchła wojna i komisja poborowa wyrwała mnie z okrążenia, przenosząc bezpiecznie do Lowery Field w Kolorado. Z całej rodziny tylko ja uszedłem z życiem.
Yossarian wiedział, że to wszystko łgarstwo, ale nie przerywał, gdy Wódz Halfoat przysięgał, że odtąd nigdy już nie miał wiadomości od rodziców. Zresztą nie przejmował się tym zbytnio, gdyż jedynym dowodem na to, że są jego rodzicami, były ich własne słowa, ponieważ zaś okłamywali go w tylu innych sprawach, mogli kłamać i w tej. Znacznie lepiej Wódz znał losy plemienia swoich kuzynów, którzy dla odwrócenia uwagi pociągnęli na północ i zawędrowali omyłkowo do Kanady. Gdy chcieli wrócić, amerykańskie władze imigracyjne zatrzymały ich na granicy pod zarzutem, że są czerwoni.
Był to okropny dowcip, ale doktor Daneeka nie roześmiał się. Roześmiał się dopiero wtedy, kiedy Yossarian przyszedł do niego po kolejnym locie bojowym, by prosić ponownie, zresztą bez żadnej nadziei na sukces, o zwolnienie od lotów. Doktor zachichotał i natychmiast wrócił do rozpamiętywania swoich własnych kłopotów. Należał do nich między innymi Wódz White Halfoat, który tego dnia od rana wyzywał go na indiańskie zapasy, a także Yossarian, który postanowił natychmiast zwariować.
– Tracisz na próżno czas – poczuł się w obowiązku poinformować go doktor Daneeka.
– Jak to, czyżbyś nie mógł zwolnić od lotów wariata?
– Ależ oczywiście. Nawet muszę. Jest przepis, który mówi, że muszę zwolnić od lotów każdego, kto zwariował.
– Więc dlaczego mnie nie zwalniasz? Jestem wariatem. Spytaj Clevingera.
– Clevingera? A gdzie jest ten Clevinger? Jak mi znajdziesz Clevingera, to go spytam.
– No to spytaj, kogo chcesz. Wszyscy ci powiedzą, że jestem wariat.
– Oni sami są wariaci.
– To dlaczego nie zwalniasz ich od lotów?
– A dlaczego mnie o to nie proszą?
– Bo to wariaci.
– Oczywiście, że to wariaci – zgodził się doktor Daneeka. – Przecież sam ci to przed chwilą mówiłem. A nie chcesz chyba, żeby wariaci decydowali o tym, czy jesteś wariatem, czy nie.
Yossarian spojrzał na niego bacznie i spróbował z innej beczki.
– Czy Orr jest wariatem?
– Jasne, że tak – powiedział doktor Daneeka.
– Czy możesz go zwolnić od lotów?
– Jasne, że mogę. Ale najpierw on sam musi się do mnie zwrócić. Tego wymagają przepisy.
– Więc dlaczego on się do ciebie nie zwraca?
– Bo to wariat – wyjaśnił doktor Daneeka. – Musi być wariatem, żeby nadal brać udział w lotach bojowych, kiedy tyle razy ledwo uszedł z życiem. Jasne, że mogę go zwolnić, tylko najpierw musi się do mnie zwrócić.
– I to wystarczy, żeby go zwolnić?
– Wystarczy. Niech się do mnie zwróci.
– I wtedy będziesz mógł go zwolnić? – upewnił się Yossarian.
– Nie. Wtedy nie będę mógł go zwolnić.
– Chcesz powiedzieć, że jest jakiś kruczek?
– Jasne, że jest kruczek – odpowiedział doktor Daneeka. – Paragraf dwudziesty drugi. “Człowiek, który chce się zwolnić z działań bojowych, nie jest prawdziwym wariatem".
Był więc tylko jeden kruczek – paragraf 22 – który stwierdzał, że troska o własne życie w obliczu realnego i bezpośredniego zagrożenia jest dowodem zdrowia psychicznego. Orr był wariatem i mógł być zwolniony z lotów. Wystarczyło, żeby o to poprosił, ale gdyby to zrobił, nie byłby wariatem i musiałby latać nadal. Orr byłby wariatem, gdyby chciał dalej latać i byłby normalny, gdyby nie chciał, ale będąc normalny musiałby latać. Skoro latał, był wariatem i mógł nie latać; ale gdyby nie chciał latać, byłby normalny i musiałby latać. Yossarian był wstrząśnięty absolutną prostotą działania paragrafu 22, czemu dał wyraz pełnym podziwu gwizdnięciem.