Изменить стиль страницы

– Co mam mówić ludziom, kiedy mnie będą pytać, dlaczego odmówiłem udziału w akcjach bojowych?

– Powiecie im, że poinformowano was w tajemnicy o przeniesieniu do kraju i nie chcieliście narażać życia w tej jednej czy dwu akcjach. Po prostu drobne nieporozumienie między przyjaciółmi, to wszystko.

– I uwierzą w to?

– Oczywiście, że uwierzą, kiedy zobaczą, jak bardzo się zaprzyjaźniliśmy, i przeczytają w biuletynach wasze pochwały pod adresem pułkownika Cathcarta i moim. Ludźmi się nie przejmujcie. Nie będzie trudności z przywróceniem wśród nich dyscypliny, jak tylko stąd wyjedziecie. Mogą być z nimi kłopoty, tylko dopóki wy tu jesteście. Rozumiecie, łyżka miodu może zepsuć beczkę dziegciu – zakończył pułkownik Korn ze świadomą ironią. – Wiecie, to mogłoby być rzeczywiście cudowne, moglibyście nawet natchnąć ich do odbywania większej ilości lotów.

– A gdybym tak zdemaskował was po przyjeździe do Stanów?

– Po tym jak przyjmiecie od nas medal, awans i wszystkie te fanfary? Nikt wam nie uwierzy, wojsko wam nie pozwoli, a poza tym po jakie licho mielibyście to robić? Nie zapominajcie, że będziecie należeć do paczki. Będziecie się cieszyć bogatym, przyjemnym, luksusowym, uprzywilejowanym życiem. Trzeba głupca, żeby odrzucił to wszystko dla jakichś tam zasad moralnych, a wy nie jesteście głupcem. Więc jak, umowa stoi?

– Nie wiem.

– Albo to, albo sąd polowy.

– Zrobiłbym świński kawał kolegom z eskadry, prawda?

– Ohydny – przyznał pułkownik Korn przyjaźnie i czekał obserwując Yossariana cierpliwie, z błyskiem głęboko osobistej radości.

– Ale co tam! – wykrzyknął Yossarian. – Jeżeli nie chcą więcej latać, to niech się postawią i zrobią coś w tej sprawie tak jak ja. Prawda?

– Oczywiście – przytaknął pułkownik Korn.

– Nie ma powodu, żebym naraża! dla nich życie, prawda?

– Oczywiście, że nie.

Yossarian podjął decyzję z nagłym uśmiechem.

– Zgoda! – obwieścił radośnie.

– Doskonale – powiedział pułkownik Korn z nieco mniejszą serdecznością, niż tego Yossarian oczekiwał, i zsunąwszy się z biurka pułkownika Cathcarta stanął na podłodze. Obciągnął fałdy spodni i kalesonów, które zebrały mu się w kroku, i podał Yossarianowi do uściśnięcia obwisłą dłoń. – Witamy na pokładzie.

– Dziękuję, pułkowniku. Ja…

– Mów mi Blackie, John. Jesteśmy teraz przyjaciółmi.

– Dobrze, Blackie. Przyjaciele nazywają mnie Yo-Yo. Blackie, ja…

– Przyjaciele nazywają go Yo-Yo – zawołał pułkownik Korn do pułkownika Cathcarta. – Może mu pogratulujesz podjęcia rozsądnej decyzji?

– Podjąłeś naprawdę rozsądną decyzję, Yo-Yo – powiedział pułkownik Cathcart ściskając Yossarianowi dłoń z niezgrabnym zapałem.

– Dziękuję, panie pułkowniku. Ja…

– Mów mu Chuck – powiedział pułkownik Korn.

– Jasne, mów mi Chuck – powiedział pułkownik Cathcart z nienaturalnie serdecznym śmiechem. – Jesteśmy teraz wszyscy kumplami.

– Dobra, Chuck.

– “Wychodzą z uśmiechem" – powiedział pułkownik Korn zarzucając im ręce na ramiona i wszyscy trzej skierowali się do wyjścia.

– Może byś zjadł z nami kolację któregoś wieczora, Yo-Yo – zaprosił uprzejmie pułkownik Cathcart. – Może dzisiaj? W stołówce sztabowej.

– Z przyjemnością, panie pułkowniku.

– Chuck – poprawił z wyrzutem pułkownik Korn.

– Przepraszam, Blackie. Chuck. Nie mogę się przyzwyczaić.

– Nie szkodzi, przyjacielu.

– W porządku, przyjacielu.

– Dziękuję, przyjacielu.

– Nie ma o czym mówić, przyjacielu.

– Do zobaczenia, przyjacielu.

Yossarian czule pomachał na pożegnanie swoim nowym przyjaciołom i wyskoczył na korytarz, z trudem powstrzymując się, aby nie zaśpiewać na cały głos. Mógł wracać do kraju: postawił na swoim; jego akt buntu przyniósł rezultaty; był uratowany i nie musiał się nikogo wstydzić. W radosnym i zawadiackim nastroju ruszył ku schodom. Jakiś szeregowiec w zielonym kombinezonie zasalutował mu. Yossarian odsalutował zadowolony, spoglądając na żołnierza z zaciekawieniem. Twarz żołnierza była dziwnie znajoma. Zanim Yossarian opuścił rękę, szeregowiec w zielonym kombinezonie zmienił się nagle w dziwkę Nately'ego i rzucił się na niego w morderczym szale z oprawnym w kość kuchennym nożem, który trafił go w bok pod uniesioną ręką. Yossarian z krzykiem osunął się na podłogę, zamykając oczy z przerażenia na widok dziewczyny unoszącej nóż do nowego ciosu. Był już nieprzytomny, kiedy pułkownik Korn i pułkownik Cathcart wybiegli z pokoju i spłoszywszy dziewczynę uratowali mu życie.

41 Snowden

– Tnij – powiedział lekarz.

– Ty tnij – powiedział drugi lekarz.

– Żadnych cięć – powiedział Yossarian ciężkim, nieposłusznym językiem.

– Zobacz, kto się wtrąca – poskarżył się jeden z lekarzy. – Znalazł się doradca. No to jak, operujemy?

– Tu nie potrzeba operacji – poskarżył się drugi lekarz. – To mała rana. Wystarczy zatrzymać krwotok, zdezynfekować i nałożyć kilka szwów.

– Ale ja nigdy jeszcze nie miałem okazji do operowania. Który to jest skalpel? Czy to jest skalpel?

– Nie, skalpel to jest to drugie. Zaczynaj i tnij, jeżeli już musisz. Rób nacięcie.

– Czy tak?

– Nie tam, durniu.

– Żadnych cięć – odezwał się Yossarian, odczuwając przez rozpraszającą się mgłę nieświadomości, że ci dwaj obcy faceci gotowi są go pokrajać.

– Znalazł się doradca – poskarżył się sarkastycznie pierwszy lekarz. – Czy on będzie tak gadać przez całą operację?

– Nie możecie go operować, dopóki go nie przyjmę – powiedział rejestrator.

– Nie możesz go przyjąć, dopóki ja go nie wpiszę – powiedział gruby, gburowaty pułkownik z wąsami na ogromnej różowej twarzy, która pochyliła się tuż nad Yossarianem, promieniując palącym żarem, jak dno wielkiej patelni. – Gdzie się urodziliście?

Gruby i grubiański pułkownik przypominał Yossarianowi grubego i grubiańskiego pułkownika, który przesłuchiwał kapelana i uznał go winnym. Yossarian widział go jak przez połyskliwą zasłonę. Powietrze było słodkie od duszącej woni formaliny i spirytusu.

– Na polu bitwy – odpowiedział.

– Nie, nie. W jakim stanie się urodziliście?

– W stanie niewinności.

– Nie, nie. Nie zrozumieliście mnie.

– Pozwólcie, że ja się nim zajmę – gorączkował się człowiek z twarzą jak toporek, głęboko osadzonymi, zjadliwymi oczami i wąskimi, złośliwymi ustami. – Cóż to, żarty sobie stroisz? – spytał Yossariana.

– On majaczy – powiedział jeden z lekarzy. – Pozwólcie nam lepiej wziąć go do środka i zająć się nim.

– Jeżeli majaczy, to zostawcie go tutaj. Może powie coś obciążającego.

– Ależ on wciąż obficie krwawi. Nie widzi pan? Może nawet umrzeć.

– Dobrze mu tak!

– Na nic lepszego nie zasłużył, szmatławy bydlak – powiedział gruby i grubiański pułkownik. – No dobra, John, gadaj! Chcemy znać prawdę.

– Wszyscy mówią mi Yo-Yo.

– Chcemy, żebyś nam pomógł, Yo-Yo. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi i powinieneś mieć do nas zaufanie. Przyszliśmy tutaj, żeby ci pomóc. Nie zrobimy ci nic złego.

– Wsadźmy mu palce w ranę i powierćmy – zaproponował człowiek z twarzą jak toporek.

Yossarian opuścił powieki w nadziei, że pomyślą, iż stracił przytomność.

– Zemdlał – powiedział jeden z lekarzy. – Czy nie moglibyśmy zająć się nim teraz, dopóki nie jest za późno? On naprawdę może umrzeć.

– Dobrze, bierzcie go. Mam nadzieję, że bydlak umrze.

– Nie wolno wam nic z nim robić, dopóki go nie przyjmę – odezwał się rejestrator.

Yossarian udawał nieboszczyka leżąc z zamkniętymi oczami, podczas gdy rejestrator przyjmował go szeleszcząc jakimiś papierami, po czym przewieziono go powoli do dusznego, ciemnego pokoju z oślepiającymi reflektorami pod sufitem, gdzie ciężka woń formaliny i słodkawy zapach spirytusu były jeszcze silniejsze. Przyjemny, przenikający wszystko odór mącił w głowie. Czuł też eter i słyszał brzęk szkła. Z tajoną, egoistyczną uciechą przysłuchiwał się ochrypłemu posapywaniu dwóch lekarzy. Cieszyło go, iż mają go za nieprzytomnego i nie podejrzewają, że ich słyszy. Wszystko to bardzo go śmieszyło, dopóki jeden z lekarzy nie powiedział: