Ostrym głosem powtarzała jego imię.
– Wróciłeś. Byłeś gdzieś indziej. Twoje oczy… zrobiły się czarne i… głębokie, chyba tylko tak mogę to określić. Gdzie byłeś, Cal?
– Ona nie jest tobą.
– Już dobrze. – Wcześniej bała się go dotknąć, obawiała się, że sama zostanie wciągnięta tam, gdzie przebywał Cal, lub wybudzi go gwałtownie, zanim wizja się skończy. Teraz położyła mu dłoń na kolanie. – Kim nie jestem?
– Kobietą, którą całowałem. Zacząłem, a potem byłaś ty, ale przedtem, na początku… Jezu. – Przycisnął dłonie do skroni. – Głowa. Potwornie boli mnie głowa.
– Oprzyj się, zamknij oczy. Ja…
– Zaraz przejdzie. Zawsze szybko mija. My nie jesteśmy nimi. Nie chodzi o reinkarnację. Może chwilowe opętanie, co i tak jest wystarczająco straszne.
– Przez kogo?
– A skąd ja mam, do diabła, wiedzieć? – Głowa bolała go tak potwornie, że poczuł gwałtowne mdłości i musiał opuścić ją między kolana. – Narysowałbym ci cholerny portret, gdybym potrafił. Daj mi chwilę.
Quinn wstała, uklękła za plecami Cala i zaczęła masować mu szyję i ramiona.
– Dobrze, już dobrze. Przepraszam. Chryste. Jakby ktoś przewiercał mi głowę elektrycznym świdrem. Już lepiej. Nie wiem, kim byli, nie wymienili swoich imion, ale najprawdopodobniej to Giles Dent i Ann Hawkins. Najwidoczniej mieszkali tutaj, a ona była w bardzo zaawansowanej ciąży. Śpiewała. – Opowiedział wszystko, co widział.
Quinn słuchała, nie przestając masować mu ramion.
– A zatem wiedzieli, co nadchodzi, i z tego, co mówisz, on postanowił ją odesłać. „To nie jest śmierć”. Interesujące i warte zbadania. Ale myślę, że na razie masz już dosyć tego miejsca. I ja też.
Usiadła na ziemi, wypuściła ze świstem powietrze i wzięła jeszcze jeden głęboki oddech.
– On wrócił, kiedy ciebie nie było.
– Jezu Chryste. – Cal chciał się zerwać na równe nogi, ale Quinn schwyciła go za ramię.
– Już zniknął. Posiedźmy tu chwilę, zanim oboje odzyskamy władzę w nogach. Usłyszałam warkot i odwróciłam się. Ty miałeś odjazd i musiałam zwalczyć mój pierwszy odruch, żeby tobą potrząsnąć, bo bałam się, że mnie także wciągnie.
– A wtedy oboje bylibyśmy bezbronni – dokończył z goryczą.
– A teraz Pan Odpowiedzialny biczuje się, bo nie czuł, jak wpada w trans i nie walczył z magiczną siłą, żeby móc pozostać przytomnym i bronić dziewczęcia.
Pomimo bólu głowy Calowi udało się posłać jej lodowate spojrzenie.
– Coś w tym stylu.
– Doceniam to, mimo że trochę mnie irytujesz. Miałam scyzoryk, który może nie spełnia standardów Jima Bowiego *, ale jest wyposażony w korkociąg i pęsetę, które nigdy nie wiadomo, kiedy mogą się przydać.
– Taka jesteś odważna?
– Paplam tak, dopóki się nie uspokoję i jestem już na dobrej drodze. Wiesz, on tylko krążył dookoła mnie i straszył: „Zjem ciebie, moja śliczna i twojego wielkiego, leniwego psa też”. Szeleścił, warczał i fukał, ale się nie pokazał. A potem przestał i ty wróciłeś do siebie.
– Ile to trwało?
– Nie wiem, myślę, że tylko kilka minut, ale wydawało mi się, że to trwa znacznie dłużej. Tak czy inaczej mam już serdecznie dość tego miejsca. Mam cholerną nadzieję, że możesz chodzić, Cal, bo pomimo całej mojej siły i energii nie sądzę, żebym dała radę cię nieść.
– Mogę chodzić.
– Dobrze, w takim razie znikajmy stąd, a jak wrócimy do cywilizacji, Hawkins, postawisz mi naprawdę wielkiego drinka.
Pozbierali rzeczy, Cal gwizdnięciem obudził Kluska. Gdy ruszyli w drogę powrotną, zastanawiał się, dlaczego nie powiedział Quinn o heliotropie – trzech odłamkach, które on, Fox i Gage znaleźli w zaciśniętych dłoniach. Trzech fragmentach, tworzących kiedyś – co teraz wiedział – amulet noszony przez Milesa Denta, kiedy mieszkał przy Kamieniu Pogan.
Gdy Cal i Quinn wracali do domu, Layla snuła się bez celu po mieście. Dziwnie się czuła, pozwalając nogom iść, dokąd chciały. W Nowym Jorku zawsze miała konkretny cel, konkretne zadanie – albo kilka – do wykonania w określonym przedziale czasu.
Teraz nigdzie się nie śpieszyła, rano przeczytała jedynie kilka rozdziałów dziwnych książek, które dostała od Quinn. Miała ochotę zostać w przytulnym pokoju, w obrębie „strefy bezpieczeństwa”, o której mówiła pisarka.
Jednak musiała oderwać się od książek, a w każdym razie dać pokojówce szansę na posprzątanie pokoju. A sobie na poznanie miasta, które ją przyciągnęło.
Nie miała ochoty wchodzić do żadnych sklepów, choć Quinn na pewno miała rację co do ich atrakcyjności. Niektóre wyglądały nad wyraz interesująco.
Jednak nawet oglądanie wystaw wzbudzało w niej poczucie winy z powodu pozostawienia butiku na pastwę losu. Wyjechała tak nagle, ledwo zdążyła zadzwonić z drogi do właściciela, że ma kryzysową sytuację rodzinną i przez kilka następnych dni nie pojawi się w pracy.
Kryzysowa sytuacja rodzinna to dobre usprawiedliwienie, uznała teraz.
Choć równie dobrze mogło się stać przyczyną zwolnienia. Ale mimo tej świadomości Layla nie mogła wrócić i zapomnieć o wszystkim, co się wydarzyło.
Jeśli będzie trzeba, znajdzie inną pracę. Miała trochę oszczędności, więc nie musiała się martwić. I tak by nie chciała tej głupiej posady, jeśli szef nie mógł jej dać kilku wolnych dni.
I, o Boże, już się usprawiedliwiała, dlaczego została bezrobotna.
Nie myśl o tym, rozkazała sobie. W tej chwili nie warto o tym myśleć.
Nie myślała ani nie zastanawiała się, dlaczego nogi prowadzą ją poza centrum. Nie wiedziała, dlaczego zatrzymała się przed budynkiem z napisem „Biblioteka” wyrytym w kamieniu nad drzwiami, chociaż błyszcząca tabliczka poniżej głosiła, że stoi przed Domem Kultury w Hawkins.
Zupełnie niegroźne miejsce, powiedziała sobie, ale czując zimny dreszcz na plecach, ruszyła dalej.
Zastanawiała się nad obejrzeniem muzeum, ale doszła do wniosku, że jej to nie interesuje. Pomyślała, żeby przejść przez ulicę do salonu kosmetycznego i stracić trochę czasu na manikiur, ale tak naprawdę nie obchodził jej stan własnych paznokci.
Zmęczona i zła sama na siebie już prawie ruszyła w drogę powrotną, gdy dostrzegła tabliczkę, która wydała się przyciągać ją ku sobie.
„Fox O'Dell, Adwokat”.
Przynajmniej ktoś, kogo znała – mniej więcej. Seksowny prawnik z oczami pełnymi współczucia. Pewnie przyjmował klienta lub w ogóle nie było go w biurze, ale Layli to nie przeszkadzało. Lepiej wejść do środka niż szwendać się po mieście i użalać nad sobą.
Znalazła się w ładnej recepcji o domowej atmosferze, a kobieta za wytwornym biurkiem powitała ją uprzejmym uśmiechem.
– Witam z rana… właściwie mamy już popołudnie. W czym mogę pomóc?
– Ja właściwie… – Co?, zastanawiała się Layla. Po co właściwie tu przyszła? – Miałam nadzieję, że uda mi się porozmawiać przez chwilę z panem O'Dellem, jeśli jest wolny.
– W tej chwili rozmawia z klientką, ale powinien zaraz skończyć, więc jeśli zechciałaby pani…
Kobieta z burzą włosów w nieprawdopodobnym, marchewkowym kolorze, ubrana w obcisłe dżinsy, równie przylegający różowy sweter i buty na wysokich obcasach, wkroczyła do recepcji, nakładając krótką, skórzaną kurtkę.
– Chcę, żebyś go oskubał do zera, słyszysz, Fox? Oddałam temu sukinsynowi najlepsze dwa lata i trzy miesiące mojego życia i chcę, żebyś obdarł go ze skóry jak królika.
– Już to mówiłaś, Shelley.
– Jak on mógł mi to zrobić? – Szlochając, padła Foxowi w ramiona.
On także miał na sobie dżinsy i wypuszczoną na wierzch koszulę w paski. Popatrzył na Laylę z wyrazem rezygnacji na twarzy.
– Dobrze, już dobrze – powiedział, poklepując chlipiącą Shelley po plecach. – Już w porządku.
– Dopiero co kupiłam mu nowy komplet opon do ciężarówki! Pójdę i poprzecinam każdą z nich.
– Nie rób tego. – Fox złapał Shelley mocno za ramiona, zanim kobieta, której gniew osuszył łzy, zdążyła się odsunąć. – Nie chcę, żebyś to zrobiła. Nie zbliżaj się na razie do jego samochodu ani do niego, kochanie. I do Sami też.