Rozdział 27
O dziesiątej rano w dniu konfrontacji Benny zadzwonił wreszcie do Maury do domu. Uznał, że rozmowa z ciotką jest najlepszą opcją. Była, jak przewidywał, spokojna i rzeczowa, ale odmówiła dyskutowania z nim o czymkolwiek. Wyjaśniła, że konfrontacyjne spotkanie jest w południe, podała miejsce, kazała natychmiast wziąć dupę w troki i rozłączyła się.
Teraz jechał tam, złość w nim kipiała, a nowi kumple, których zwerbował, trajkotali z tyłu białego vana transita. Byli to Hindusi, czterej bracia, rodzina pochodziła z Bangladeszu, a mieszkali w Forest Gate. Wszyscy czterej byli zaprzysiężonymi wrogami Abula, w ciągu ostatnich kilku lat dochodziło między nimi do licznych drak. Benny dowiedział się od nich dopiero teraz, po czasie, że jego dawnemu kumplowi uszło na sucho morderstwo dzięki jego związkom z potężną rodziną Ryanów i przyjaźni z nim samym.
Wszyscy wiedzieli, że oni obaj trzymają sztamę, i jeśli chodzi o Bena, rzeczywiście tak było. Ale Abul przez cały czas miał własny plan. Sukinsyn zasłużył na tortury, powolną straszną śmierć.
Ricky D, najstarszy z braci, zawsze był w dobrych stosunkach z Bennym. Przez lata handlowali narkotykami poprzez pośrednika, wspólnego znajomego, Radona Chatmore’a. Ricky niepłakał nad rastą. Jego śmierć otwierała drogę rodzinie Ricky’ego i cementowała ich nowe przymierze z Bennym.
Za chwilę Benny miał stanąć przed własną rodziną. Jechał z nowymi wspólnikami, śmierć dawnych przyjaciół miała być dowodem jego lojalności. Denerwował się, ale miał nadzieję, że ciotka i wujowie nie będą robili z niego idioty na oczach Ricky’ego i jego braci.
Dał im powody. Toczyła się właśnie wojna na śmierć i życie, a on dostał się do rejestru poszukiwanych i stał się wrogiem publicznym numer jeden z powodu tego incydentu z głową. Ta głowa okropnie go drażniła, gdy o niej pomyślał. Powinien ją wyrzucić, teraz to rozumiał. Był głupcem, że ją trzymał, ale cieszyła go świadomość, że ona tam jest. Zrobiła się z tego afera z winy Carol, która na dodatek straciła ich dziecko. Gdyby nie była taką głupią suką, nic by się nie zdarzyło.
Była to dla niego nauczka na przyszłość. Zniesie po męsku wyznaczoną mu przez rodzinę pokutę i udowodni, że jest godny nazwiska Ryan. Pozwoli, żeby go wykupili z tarapatów, w jakie ostatnio wpadł – choć najpierw honorowo odmówi przyjęcia ich pomocy. Niech się trochę pomartwią. Na pewno by nie chcieli, żeby został świadkiem koronnym, on zresztą też nie.
Gdy zbliżali się do terenów Jacka Sterna, był już w bardzo dobrym nastroju. Maura na pewno utoruje mu drogę powrotu do rodziny. W głębi duszy musieli wiedzieć, że cokolwiek złego zrobił, wobec nich był lojalny i zawsze będzie, choćby nie wiem co.
Należał do Ryanów i był z tego dumny. Maura dobrze go przyjmie, jest nastawiona rodzinnie, zawsze była. W końcu cała ich siła bierze się stąd, że są Ryanami, królewską rodziną przestępczego podziemia.
Dla Ryanów więzy krwi były i są najważniejsze.
Sarah zrobiła sobie herbatę i małą grzankę. Nakarmiła już dzieci i usadziła je przed telewizorem. Znowu odczuwała ten ciągnący ból, jak wtedy, kiedy jej syn Benny został schwytany, i wtedy, kiedy Michaela zastrzelili na ulicy.
Wiedziała, że zanosi się na poważne kłopoty, skoro Vic Joliff porwał Sheilę. Była zgorszona, że można czyjąś żonę porwać jako zakładnika, ale Roy powiedział, że to znak czasów. Nie było już na tym świecie żadnej przyzwoitości. Dziewuszki biegały nago po ekranie telewizyjnym i to były tylko reklamy. Czy można się dziwić, że zmienił się ustalony porządek i tacy ludzie jak Vic wplątywali kobiety z rodzin w gangsterskie rozgrywki.
Skubała grzankę i popijała herbatę. Nie była głodna ani nie chciało jej się pić, ale przynajmniej zabijała czas.
Dużo myślała dzisiaj o swoich nieżyjących synach. Atmosfera była teraz taka sama jak wtedy, kiedy zginął Michael i kiedy zabrali Benny’ego. Jej wspaniałego chłopca, najmłodszego.
Otrząsnęła się z tych myśli. Życie i tak jest wystarczająco ciężkie, bez wyszukiwania problemów – same przyjdą. Cóż z tego, kiedy ból stawał się coraz bardziej natarczywy i ogarniał ją taki lęk, że aż ją mdliło.
Sięgnęła do kieszeni fartucha i wyciągnęła różaniec. Pomagał jej przetrwać wiele kryzysów. Wykonany z drewna oliwnego, był już prawic całkiem zużyty tak jak ona. Uśmiechnęła się na tę myśl. Przeżegnała się i ucałowała krzyżyk, modląc się o szczęśliwy powrót Sheili i wszystkich swoich dzieci.
Wszystkich.
Vic już wiedział, że Ryanowie i ich sprzymierzeńcy zdążyli obleźć teren Jacka jak wysypka. Spodziewał się tego. Ale miał też kilka asów w rękawie. Potrząsnął głową, aby rozjaśnić myśli, i zjechał swoim range roverem na bok, żeby wciągnąć więcej koki. Jego kompani obserwowali go i wyczuwał, że obawiają się nadchodzącej rozprawy.
– Mam duże siły rezerwowe na liście płac. Chyba nie zaczynacie robić w portki ze strachu?
Pospiesznie zapewnili, że skądże, ale już nie był ich pewien, nie był już pewien niczego. Zaczynała ogarniać go paranoja – nie powinien wciągać takiej ilości koki przed konfrontacją. Ale spoko, on miał Sheilę, a oni mieli Grubasa i musi dojść do wymiany. Robi to tylko ze względu na matkę, bo dla niego Justin mógłby sobie zgnić. No i do tego musi jeszcze odzyskać swoją kokę i uśmiercić Ryanów. Wszystkich, nawet Maurę, do której nie czuł już nienawiści, od kiedy poznał całą prawdę. Ale należało przytrzeć jej nosa i on był tym facetem, który to zrobi najlepiej.
Kiedyś przyszło mu do głowy, żeby ją przelecieć, ale jak dla niego była za stara. Wiedział jednak, że Kenny nie wyrzuciłby jej z łóżka. Ta myśl wywołała uśmiech na jego twarzy. Kenny był drugi w kolejce po Maurze. Przeznaczył go na straty razem z kilkoma innymi kumplami, którzy przerzucili się na Ryanów.
Tak, ma jeszcze kilka rachunków do wyrównania i wyrówna je. Ma ciężką artylerię. Nieważne, kogo Ryanowie zebrali, on ma samą śmietankę. Pozyskał ludzi wzbudzających większy strach niż banda recydywistów. Prawdę mówiąc, byli to jedyni ludzie, którzy zadarli z tymi dupkami Ryanami i wygrali. Ta refleksja poprawiła mu samopoczucie.
Ale najpierw musi przekonać tę zgraję z tyłu, że to on tu rządzi. Że ma środki i opracowaną taktykę. Widział we wstecznym lusterku Mickeya, swojego najbardziej lojalnego współpracownika. Mężczyzna wyglądał przez szybę, gdy range rover pędził wiejskimi drogami. Vic złapał z nim kontakt wzrokowy w lusterku. Mickey uśmiechnął się do niego i zapalił kolejnego papierosa.
– Czeka tam na nas grupa Irlandczyków, więc przestańcie trząść dupami i trzymajcie broń w pogotowiu. Będzie nam potrzebna.
Wiadomość, że są w to zaangażowani Irlandczycy, poprawiła nastroje, wszyscy odetchnęli z ulgą. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zaczynałby z IRA.
Jednak Mickey Ball doszedł do wniosku, że jego stary kumpel Vic zaczyna go niepokoić. Obmyślił cały plan jak przebiegły i rozważny gracz, ale z biegiem czasu jego zachowanie stawało się coraz bardziej szokujące. I nie chodziło tylko o kokę. Vicowi zawsze brakowało piątej klepki i teraz Mickey zastanawiał się, czy bez tej klepki uda mu się rozprawić z Ryanami.
Właśnie dlatego miał swój plan awaryjny. Nie zamierzał zdradzać się z nim przed Vikiem, dopóki nie będzie wiadomo, jak się sprawy mają.
Vic śpiewał głośno za kierownicą i w pewnym momencie zrobił gwałtowny skręt, żeby uniknąć czołowego zderzenia. Od kilku minut jechał złym pasem, ale nikt nie śmiał mu tego powiedzieć. Jak zwykle nucił piosenkę z Flippera, jedyną, jaką znał w całości.
Mężczyźni siedzący w range roverze wymienili spojrzenia. Trzymanie z Vikiem wydało im się nagle niezbyt dobrym pomysłem, czy stali za nim Irlandczycy, czy nie. Dzięki Bogu Mickey miał dość zdrowego rozsądku, by zapewnić im asekurację.