Sol rozmawiał z Bogiem już od kilku miesięcy, zanim uświadomił sobie, co właściwie robi. Wprawiło go to w spore rozbawienie. Te rozmowy – z całą pewnością nie modlitwy – zaczynały się jako gniewne monologi, które granicząc z diatrybami, przybierały stopniowo formę zajadłych dyskusji z samym sobą… tyle tylko że nie z samym sobą. Pewnego dnia zorientował się, że debaty te dotyczą tak poważnych tematów, dotykają tak istotnych problemów i obejmują tak szeroki wachlarz zagadnień, iż jedynym rozmówcą, który potrafiłby w nich uczestniczyć w jakiś sensowny sposób, jest Bóg. Ponieważ jednak koncepcja ucieleśnionego Boga, który podczas bezsennych nocy rozmyśla o losach ludzkich istot, od czasu do czasu decydując się na nadzwyczajną interwencję, zawsze wydawała mu się absurdalna, zaczął powoli wątpić w swój zdrowy rozsądek.

Niemniej rozmowy trwały nadal.

Sol pragnął się dowiedzieć, w jaki sposób system etyczny – a tym bardziej religia, która potrafiła przetrwać tyle niebezpieczeństw i upokorzeń – może wymagać od człowieka, aby na polecenie Boga zabił własnego syna. Fakt, że polecenie zostało w ostatniej chwili odwołane, nie miał tutaj najmniejszego znaczenia. Nie miało znaczenia również to, iż samo polecenie stanowiło jedynie sprawdzian posłuszeństwa. Szczerze mówiąc, w największą wściekłość wprawiała Sola właśnie myśl, że Abraham został przywódcą wszystkich plemion Izraela wyłącznie dzięki swemu ślepemu posłuszeństwu.

Po pięćdziesięciu siedmiu latach pracy poświęconej badaniu historii systemów etycznych Sol Weintraub doszedł do jednej, stuprocentowo pewnej konkluzji: każda koncepcja boskości, która wyżej stawia posłuszeństwo niż konieczność przyzwoitego traktowania każdej niewinnej ludzkiej istoty, musi być z gruntu zła.

“Skoro tak, to zdefiniuj pojęcie niewinności” – polecił lekko rozbawiony, nieco swarliwy głos, który zawsze brał udział w tych dyskusjach.

– Dzieci są niewinne. Niewinny był Izaak, niewinna jest Rachela.

“Poprzez sam fakt bycia dzieckiem?”

– Tak.

“I twierdzisz, że nie ma takiej sytuacji, w której usprawiedliwione byłoby przelewanie krwi nieletnich?”

– Tak jest – potwierdził Sol.

“Wydaje mi się jednak, że niewinne bywają nie tylko dzieci”.

Sol zawahał się. Wyczuwał pułapkę i starał się domyślić, do czego zmierza jego niewidzialny rozmówca, ale nie mógł.

– Owszem – odparł. – Niewinne bywają nie tylko dzieci.

“Na przykład dwudziestoczteroletnia Rachela. Niewinnych nie można poświęcać bez względu na to, ile mają lat, prawda?”

– Prawda.

“Chyba tej właśnie lekcji powinien nauczyć się Abraham, zanim został ojcem Narodu Wybranego”.

– Jakiej lekcji? – zapytał Sol. Jednak głos umilkł i do uszu uczonego docierało jedynie kwilenie nocnych ptaków za oknem oraz szmer oddechu żony.

W wieku pięciu lat Rachela wciąż jeszcze potrafiła czytać. Sol miał kłopoty z przypomnieniem sobie, kiedy nabyła tę umiejętność – wydawało mu się, że posiadała ją od najwcześniejszego dzieciństwa.

– Cztery standardowe – powiedziała Sarai. – To był początek lata… Trzy miesiące po jej urodzinach. Urządziliśmy piknik na polu niedaleko uniwersytetu. Rachela siedziała na kocu i przeglądała Kubusia Puchatka, kiedy nagle oznajmiła: “Słyszę w głowie jakiś głos”.

Wówczas Sol także sobie to przypomniał.

Pamiętał także radość, jaką odczuwali z Sarai, obserwując niesamowite tempo, z jakim Rachela w tym wieku przyswajała sobie różne umiejętności, a pamiętał to dlatego, że teraz stali się świadkami równie szybkiego, tyle tylko że odwrotnego procesu.

– Tatusiu – odezwała się dziewczynka z podłogi jego gabinetu, gdzie kolorowała obrazki – kiedy były urodziny mamusi?

– W poniedziałek – odparł Sol, zajęty lekturą. W rzeczywistości do urodzin Sarai zostało jeszcze trochę czasu, ale Rachela już je pamiętała.

– Wiem. Jak dawno temu to było?

– Dziś jest czwartek – mruknął Sol znad długiego talmudycznego traktatu o posłuszeństwie.

– Wiem. Ile to dni?

Weintraub odłożył książkę.

– Potrafisz wymienić dni tygodnia?

Na Planecie Barnarda posługiwano się tradycyjnym kalendarzem.

– Jasne. Sobota, niedziela, poniedziałek, wtorek, środa, czwartek, piątek, sobota…

– Sobota już była.

– Aha. Ile to dni, tatusiu?

– Policz je, od poniedziałku do czwartku.

Rachela zmarszczyła brwi. Bezgłośnie poruszała ustami, ale po chwili przerwała i zaczęła od początku, tym razem pomagając sobie na palcach.

– Cztery?

– Bardzo dobrze. A możesz mi powiedzieć, ile to jest dziesięć minus cztery?

– Co to znaczy minus, tatusiu?

Sol szybko skierował wzrok z powrotem na książkę.

– Nic takiego. Dowiesz się o tym w szkole.

– Jak tylko jutro wrócimy do domu?

– Tak, kochanie.

Pewnego ranka, kiedy Rachela wyszła z domu pod opieką Judy, aby pobawić się z dziećmi – była już za mała, żeby chodzić do szkoły – Sarai powiedziała stanowczo:

– Sol, musimy zabrać ją na Hyperiona.

Wytrzeszczył oczy.

– Co takiego?

– Przecież słyszysz. Nie możemy czekać, aż przestanie chodzić, a potem mówić. Poza tym, my nie młodniejemy. – Roześmiała się z goryczą. – Dziwnie to brzmi, prawda? A jednak to prawda. Działanie terapii Poulsena ustanie najdalej za rok lub dwa.

– Sarai, czy ty o czymś nie zapominasz? Przecież lekarze wyraźnie powiedzieli, że Rachela nie przeżyje hibernacji, a nikt nie wyrusza w taką podróż bez niej. Efekty działania napędu Hawkinga mogą wpędzić człowieka w szaleństwo albo nawet zabić.

– To nie ma znaczenia – odparła Sarai. – Rachela musi wrócić na Hyperiona.

Sola zaczęła ogarniać złość.

– O czym ty właściwie mówisz, do diabła?

Żona chwyciła go za rękę.

– Czy myślisz, że tylko ty miałeś ten sen?

– Jaki… sen? – wykrztusił z trudem.

Sarai westchnęła i usiadła przy białym kuchennym stole. Promienie wiszącego jeszcze nisko na niebie słońca padały na ustawione przy oknie kwiaty niczym światło żółtego reflektora.

– Ciemna przestrzeń… – szepnęła. – Dwa czerwone światła. Głos, który każe nam… każe zabrać ją na Hyperiona i złożyć w ofierze.

Sol chciał zwilżyć językiem wargi, ale stwierdził, że w ustach nie ma ani odrobiny śliny. Serce waliło mu jak po długim biegu.

– Do kogo… do kogo zwraca się ten głos?

– Do nas obojga. Gdybyś tam, we śnie, nie był ze mną, nie wytrzymałabym tego tak długo.

Sol opadł ciężko na krzesło i spojrzał ze zdziwieniem na ramię i rękę opartą przed nim na stole. Stawy palców były już pogrubione przez artretyzm, a na skórze przedramienia brązowiły się wątrobiane plamy. Tak, to była jego ręka. Usłyszał swój głos, dobiegający gdzieś z bardzo daleka:

– Nigdy mi o tym nie mówiłaś… Nie wspomniałaś ani słowem.

Tym razem w śmiechu Sarai nie było goryczy.

– A czy musiałam? Przez tyle lat oboje budziliśmy się w środku nocy, mokrzy od potu. Od początku wiedziałam, że to coś więcej niż sen. Musimy lecieć, ojczulku. Na Hyperiona.

Sol poruszył ręką. Wciąż wydawało mu się, że nie stanowi części jego ciała.

– Dlaczego? Na litość boską, dlaczego, Sarai? Przecież nie złożymy Racheli w ofierze…

– Oczywiście, że nie, ojczulku. A ty nie zastanawiałeś się nad tym? Musimy polecieć na Hyperiona, udać się w miejsce, które wskaże nam głos, i sami złożyć się w ofierze.

– Sami złożyć się w ofierze… – powtórzył Sol, zastanawiając się, czy to przypadkiem nie zawał serca. Ból w piersi był tak potworny, że nie pozwalał mu oddychać. Co najmniej przez minutę siedział w milczeniu, pewien, że jeśli otworzy usta, wyrwie się z nich jedynie rozpaczliwy szloch. – Od jak dawna myślałaś o tym, mamuśku? – zapytał wreszcie.

– Chodzi ci o to, od jak dawna wiedziałam, co należy zrobić? Od roku. To znaczy, od jej piątych urodzin.

– Od roku! Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?