Mieszkańcy Crawford odkryli, że na nieszczęściu Weintraubów mogą zarobić spore pieniądze. Początkowo zachowywali się bardzo lojalnie wobec cierpiącej rodziny, potem jednak, kiedy w miasteczku pojawili się ludzie z Bussard City, sprzedający bawełniane koszulki i pocztówki oraz proponujący przejażdżki coraz liczniej przybywającym turystom, miejscowi biznesmeni zawahali się, a następnie jednogłośnie ustalili, że jeśli można tu coś zyskać, to profity nie powinny trafiać do kieszeni obcych.

Po czterystu trzydziestu ośmiu latach standardowych względnego odosobnienia miasteczko Crawford otrzymało terminal transmitera, dzięki czemu goście nie musieli znosić niewygody dwudziestominutowej podróży drogą powietrzną z Bussard City. Ruch wzrastał z każdym dniem.

W dniu przeprowadzki padał ulewny deszcz i ulice były puste. Rachela nie płakała, ale od rana rozglądała się dokoła szeroko otwartymi oczami i wydawała się dziwnie przyciszona. Za dziesięć dni miała skończyć sześć lat.

– Tatusiu, dlaczego musimy stąd wyjeżdżać?

– Po prostu musimy, kochanie.

– Ale dlaczego?

– Nie ma innej rady, maleńka. Na pewno spodoba ci się na Hebronie. Mają tam mnóstwo parków.

– Dlaczego nic nie mówiliście, że mamy się przeprowadzić?

– Mówiliśmy, złotko. Widocznie zapomniałaś.

– A co z Gram, wujkiem Richardem, ciocią Tethą, wujkiem Saulem i wszystkimi?

– Będą mogli nas odwiedzać, kiedy zechcą.

– A Niki, Linna i moje koleżanki?

Sol nic nie odpowiedział, tylko zajął się przenoszeniem bagaży do EMV. Dom został sprzedany i teraz był już niemal zupełnie pusty, gdyż większość mebli albo także znalazła nowych właścicieli, albo czekała już na Hebronie. Przez miniony tydzień Weintraubowie przyjmowali nie kończące się odwiedziny przyjaciół, kolegów z uniwersytetu, a nawet lekarzy z Reichu, którzy od osiemnastu lat opiekowali się Rachelą. Teraz jednak ulica opustoszała. Deszcz bębnił w plastikowy dach starego EMV i ściekał po nim małymi strumyczkami. Cała trójka siedziała przez chwilę w pojeździe, spoglądając bez słowa na dom. Czuć było wyraźnie zapach mokrej wełny i mokrych włosów.

Rachela tuliła do piersi pluszowego misia, którego Sarai znalazła na strychu przed sześcioma tygodniami.

– To nie w porządku – powiedziała.

– Masz rację – zgodził się z nią Sol. – To nie w porządku.

Hebron był pustynną planetą. Po prowadzonych przez cztery stulecia, zakrojonych na ogromną skalę pracach inżynieryjnych jego atmosfera stała się zdatna do oddychania, a na kilku milionach hektarów można było uprawiać rośliny. Miejscowa fauna była niewielkich rozmiarów, niezwykle wytrzymała i szalenie ostrożna, a więc dokładnie taka sama jak istoty, które przybyły z Ziemi, nie wyłączając ludzi.

– My, Żydzi, jesteśmy chyba masochistami – stwierdził Sol, kiedy przybyli do małej wioski Dan położonej w pobliżu rozpalonego słońcem kibucu K’far Szalom. – Mieliśmy do wyboru dwadzieścia tysięcy planet, a zdecydowaliśmy się właśnie na tę.

Jednak nie masochizm kazał osiedlić się tutaj pierwszym przybyszom, podobnie jak nie masochistycznymi preferencjami kierował się Sol, wybierając to miejsce dla siebie i swojej rodziny. Hebron może i był w większości pustynią, jednak uzdatnione tereny wręcz przerażały swoją żyznością. Uniwersytet Synaju cieszył się renomą w całej Sieci, jego Centrum Medyczne zaś zdobyło wielką popularność wśród zamożnych pacjentów, co zapewniało odpowiednie zyski. Hebron dysponował tylko jednym terminalem transmitera – w Nowej Jerozolimie – i nie wyrażał zgody na budowanie następnych, a nie należąc ani do Hegemonii, ani do Protektoratu, obciążał turystów wysokimi opłatami, jednocześnie nie pozwalając im zwiedzać niczego poza Nową Jerozolimą. Jeżeli jakiś Żyd pragnął ukryć się przed światem, tutaj mógł to uczynić znacznie lepiej niż na którejkolwiek z trzystu innych planet zamieszkanych przez człowieka.

Sam kibuc nosił tę nazwę raczej ze względu na przywiązanie do tradycji niż na stan faktyczny. Weintraubowie otrzymali własny, skromny dom wzniesiony z suszonej w słońcu cegły, z mnóstwem łuków i podłogami z surowego drewna; z okien domu roztaczał się wspaniały widok na ciągnącą się aż po horyzont pustynię, od której oddzielał ich jedynie wąski pas zagajników drzew pomarańczowych i oliwek. Tutaj słońce wszystko osusza, pomyślał Sol. Nawet zmartwienia i niedobre myśli. Światło było tak silne, że niemal namacalne, a ściany ich domu jeszcze godzinę po zachodzie słońca jarzyły się delikatną, różową poświatą.

Codziennie rano Sol siadał przy łóżku córeczki i czekał na jej przebudzenie. Pierwsze minuty, kiedy była lekko zdezorientowana, zawsze sprawiały mu największy ból, ale zależało mu na tym, żeby zaraz po otwarciu oczu widziała go przy sobie. Trzymał ją za rękę, odpowiadając cierpliwie na pytania.

– Gdzie jesteśmy, tatusiu?

– We wspaniałym miejscu, maleńka. Opowiem ci przy śniadaniu.

– Jak się tu dostaliśmy?

– Najpierw transmiterem, potem trochę lecieliśmy, a na końcu nawet kawałeczek szliśmy. To nie tak daleko… ale można uznać, że przeżyliśmy małą przygodę.

– Tu jest moje łóżko… i zwierzęta… Dlaczego nic nie pamiętam?

Sol kładł jej wówczas ręce na ramionach, spoglądał w duże brązowe oczy i mówił:

– Miałaś wypadek, Rachelo. Pamiętasz, jak Ropuch uderzył się w głowę i na kilka dni zapomniał, gdzie mieszka? Z tobą było tak samo.

– Czy już zdrowieję?

– Tak – odpowiadał Sol. – Jesteś już prawie zupełnie zdrowa.

A potem dom wypełniał się zapachem śniadania, oni zaś schodzili na taras, gdzie czekała na nich Sarai.

Rachela miała teraz więcej kolegów i koleżanek niż kiedykolwiek do tej pory. W miejscowej szkole przyjmowano ją niezmiernie serdecznie, codziennie witając jako nową uczennicę, popołudniami natomiast wraz z innymi dziećmi bawiła się w kwitnących sadach.

Avner, Robert i Efraim, członkowie Rady, namawiali Sola, aby kontynuował pracę nad książką. Hebron szczycił się liczbą uczonych, artystów, muzyków, filozofów, pisarzy i kompozytorów, którzy mieszkali tu na stałe lub przebywali od dłuższego czasu. Dom stanowił prezent od rządu, a pensja Sola, choć dość niska według standardów obowiązujących w Sieci, była aż nadto wystarczająca, jeśli wziąć pod uwagę bardzo skromne potrzeby rodziny. Ku swojemu zdziwieniu Sol przekonał się, że bardzo odpowiada mu praca fizyczna. Bez względu na to, czy porządkował sad, czy zbierał kamienie na polu, czy reperował mur sąsiada, doświadczał lekkości ducha i umysłu, jakiej nie dane mu było odczuć już od wielu lat. Stwierdził także, iż czekając na wyschnięcie zaprawy może toczyć myślowe pojedynki z Kierkegaardem, a sortując jabłka obmyślać riposty na argumenty Kanta i Vandeura. W wieku siedemdziesięciu trzech lat standardowych dorobił się pierwszych odcisków na rękach.

Wieczorami bawił się z Rachelą, potem zaś szedł na spacer z Sarai, podczas gdy Judy lub inna dziewczyna z sąsiedztwa czuwała przy śpiącym dziecku. Pewnego weekendu poleciał z żoną do Nowej Jerozolimy; byli tak długo tylko we dwoje po raz pierwszy od chwili, kiedy przed siedemnastu laty Rachela wróciła z wyprawy na Hyperiona.

Jednak nie pod każdym względem życie przypominało idyllę. Zbyt często zdarzały się noce, kiedy Sol budził się sam w łóżku, wstawał i szedł na bosaka do sypialni Racheli, gdzie Sarai czuwała przy śpiącej córeczce. Równie często, kiedy po długim, meczącym dniu kąpał Rachelę w żeliwnej wannie albo otulał ją kołderką, słyszał pytanie: “Podoba mi się tutaj, tatusiu, ale czy jutro możemy już wrócić do domu?” Odpowiadał skinieniem głowy. Dużo później, kiedy opowiedział już jedną lub dwie bajki na dobranoc, ucałował rumiane policzki i wycofywał się na palcach w kierunku drzwi, od strony łóżka dobiegało stłumione: “Siemanek, staruszku”, na które musiał odpowiedzieć: “Dowidzonek, córeczko”. A kiedy wreszcie położył się obok kobiety, którą kochał, przez długie godziny obserwował przesuwającą się po podłodze plamę blasku jednego lub obu księżyców Hebronu i rozmawiał z Bogiem.