Jednak tak naprawdę nie miało z tym wszystkim nic wspólnego – co najwyżej mroczną komnatę Hrothgara, w której czaił się potwór. Tak, tak, mieliśmy własnego Grendela. Mieliśmy nawet Hrothgara, jeśli przymknie się oko na niezbyt efektowny profil Smutnego Króla Billy’ego; brakowało nam tylko Geatsa, potężnego, barczystego Beowulfa o małym rozumku, otoczonego bandą wesołych psychopatów. W związku z tym, że nie stało Bohatera, przyjęliśmy role nieszczęsnych ofiar, pisząc sonety, komponując symfonie i układając scenariusze, podczas gdy nasz stalowo-ciernisty Grendel czernił noc strachem i zbierał obfite żniwo czaszek. Właśnie wtedy – wyglądałem jak satyr, gdyż ciało stanowiło dokładne odzwierciedlenie duszy – znalazłem się zaledwie o krok od ukończenia moich Pieśni, czyli dużo bliżej, niż udało mi się dotrzeć przez następnych pięć stuleci żałosnych usiłowań.

(wyciszenie)

Zdaje się jednak, że jeszcze za wcześnie na opowieść o Grendelu. Aktorzy nie zdążyli pojawić się na scenie. Co prawda nielinearna i achronologiczna narracja ma swoich zwolenników, do których zaliczyłbym także siebie, ale w końcu i tak nieśmiertelność zyskuje jedynie bohater dzieła. Czy nigdy nie zdarzyło wam się myśleć, że gdzieś daleko – nawet w tej chwili – Huck i Jim płyną swoją tratwą z prądem rzeki, bo wydają się o tyle bardziej realni niż sprzedawca w sklepie obuwniczym, który obsługiwał nas dwa albo trzy dni temu? Tak czy inaczej, jeśli w ogóle mam wam opowiedzieć tę pieprzoną historię, to musicie wiedzieć, kto jest kim. Dlatego też – choć wcale mi się nie chce – cofnę się i zacznę od samego początku.

Na początku było Słowo. A Słowo zostało zapisane w klasycznym systemie binarnym. I Słowo powiedziało: “Niech się stanie życie!” I wówczas, w jakimś zakamarku, gdzieś w bezdennych otchłaniach TechnoCentrum, które troszczyło się o stan posiadania mojej matki, odmrożono zamrożoną porcję nasienia mojego dawno zmarłego taty, podgrzano ją, wstrząśnięto, zamieszano, wtłoczono do czegoś, co było częściowo strzykawką, a częściowo sztucznym fallusem, i siup! – władowano w moją mamę dokładnie wtedy, kiedy księżyc znajdował się w pełni, a jajeczko było dojrzałe.

Rzecz jasna, ta barbarzyńska operacja wcale nie była konieczna. Mama mogła wybrać zapłodnienie ex utero, prawdziwego kochanka z wszczepionym DNA ojca, klonowanie, dzieworództwo, cokolwiek… Ale jak powiedziała mi dużo później, otworzyła się przed tradycją. Przypuszczam, że po prostu jej się to podobało.

W każdym razie urodziłem się.

Urodziłem się na Ziemi… na Starej Ziemi… i hak ci w smak, Lamio, jeśli mi nie wierzysz. Mieszkaliśmy w posiadłości matki na wyspie w pobliżu Rezerwatu Ameryki Północnej.

Oto kilka notatek do ewentualnego szkicu o domu na Starej Ziemi:

Łagodny zmierzch – wszystkie odcienie od fioletu, przez fuksję, do purpury – tworzy tło dla jakby wyciętych z krepiny sylwetek drzew rosnących na skraju trawnika opadającego ku morzu. Niebo delikatne niczym przezroczysta chińska porcelana, nie skażone najmniejszym obłokiem. Bezgłośna uwertura brzasku, po której następuje ogłuszające uderzenie pierwszych promieni słońca. Pomarańcze i jabłka rozbłyskują złotem, a następnie powoli stygną, aż oblewa je chłodna zieleń. Dropiate cienie liści, macki cyprysów i płacząca wierzba, soczysta sprężystość gęstej trawy.

Posiadłość matki – nasza posiadłość. Tysiąc akrów wśród miliona. Trawniki rozległe jak preria, wabiące każdego swą zieloną doskonałością, aby ułożył się na nich do drzemki. Dostojne, rozłożyste drzewa, których cienie statecznie odmierzają czas Ziemi. Królewski dąb. Ogromne wiązy. Topole, cyprysy, sekwoje i bonsai. Banany o pniach przypominających gładkie kolumny w jakiejś świątyni, której dach stanowi niebo. Wierzby rosnące wzdłuż starannie wytyczonych kanałów i dzikich strumieni, o gałęziach śpiewających na wietrze starożytne hymny.

Nasz dom stoi na niewysokim wzgórzu porośniętym trawą, które zimą przypomina bok jakiejś apokaliptycznej bestii, bez wątpienia samicy, leżącej z napiętymi mięśniami i w każdej chwili gotowej do skoku. Już na pierwszy rzut oka widać, że dom rozrastał się przez kilka stuleci – są tu: wieżyczka we wschodnim skrzydle, skąd najprędzej można dostrzec wschód słońca, attyka na skrzydle południowym, rzucająca w porze podwieczorku trójkątne cienie na szklany dach cieplarni, balkony i labirynt zewnętrznych schodów wokół wschodniego portyku, codziennie wieczorem wyczyniające Escherowskie szaleństwa z ukośnymi promieniami słońca.

Było to już po Wielkiej Pomyłce, ale jeszcze zanim cała planeta stała się niezdatna do zamieszkania. Zazwyczaj zjawialiśmy się w posiadłości podczas tak zwanych “okresów remisji” – trwały od dziesięciu do osiemnastu miesięcy i oddzielały gwałtowne, obejmujące swym zasięgiem cały glob spazmy, podczas których przeklęta czarna dziura wyprodukowana przez tych pieprzonych kretynów z Kijowa zżerała kolejny fragment jądra Ziemi. Wtedy przenosiliśmy się do wujka Kowy, który mieszkał zaraz za Księżycem, na specjalnie przystosowanym asteroidzie, sprowadzonym tam przed pierwszą migracją Intruzów.

Z pewnością zdążyliście już się zorientować, że przyszedłem na świat ze srebrną łyżeczką w dupie. Nie odczuwam z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Po trzech tysiącach lat babrania się w demokracji te rodziny, które pozostały na Starej Ziemi, uświadomiły sobie, że jedynym sposobem na to, aby raz na zawsze skończyć z takimi bzdurami, jest pozbycie się tych, którzy mogliby je kultywować. Jak to osiągnąć? Ano, całkiem prosto: sponsorując budowę nowych statków kolonizacyjnych, nawołując do emigracji, łożąc hojnie na nowe transmitery materii… Jednym słowem, robiąc wszystko, byle tylko ludzie wynieśli się ze Starej Ziemi i zostawili ją w spokoju. Ani trochę nie przeszkadzało im, że ich ojczysta planeta była już wtedy starą, schorowaną, bezzębną dziwką. Ani trochę.

Podobnie jak Budda, byłem już prawie dorosły, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem, co to jest ubóstwo. Miałem szesnaście lat i wędrowałem z plecakiem przez Indie, kiedy spotkałem żebraka. Hinduskie Stare Rodziny pozwoliły zostać nielicznym ze względów religijnych, ja jednak wiedziałem wówczas tylko tyle, że oto stoi przede mną człowiek w łachmanach, chudy jak szczapa, wyciąga przed siebie koszyk z zabytkowym czytnikiem i błaga, żebym zechciał włożyć tam choć na chwilę swoją kartę. Moi przyjaciele uznali mnie za histeryka, gdyż zwymiotowałem. Zdarzyło się to w Benares.

Miałem dostatnie dzieciństwo, choć nie do tego stopnia, żeby mi obrzydło. Zachowałem bardzo miłe wspomnienia o słynnych przyjęciach u Wielkiej Damy Sybilii (była moją cioteczną babką ze strony matki). Szczególnie dobrze pamiętam trzydniową zabawę, jaką urządziła na Archipelagu Manhattan, kiedy to goście przylatywali promami z Orbitalnego Miasta i pozostałości Europy. Pamiętam Empire State Building, jak wyrasta z wody, a blask sączący się z jego niezliczonych okien pada na kanały i zatoki. Goście wysiadali na tarasie obserwacyjnym, a na dachach niższych budynków płonęły wielkie ogniska.

Rezerwat Ameryki Północnej był wówczas naszym prywatnym terenem zabaw. Podobno kontynent ten zamieszkiwało jeszcze około ośmiu tysięcy ludzi, ale połowę stanowili włóczędzy, drugą połowę zaś zregenerowani ARNtyści, wskrzeszający dawno wymarłe gatunki zwierząt i roślin, ekolodzy, licencjonowani tubylcy, tacy jak Siuksowie Ogalalla lub Anioły Piekła, a także nieliczni turyści. Miałem kuzyna, który z plecakiem wędrował od jednej strefy obserwacyjnej do drugiej, ale robił to na środkowym zachodzie, gdzie odległości między strefami są znacznie mniejsze i dużo trudniej jest spotkać stado dinozaurów. Przez pierwsze sto lat po Wielkiej Pomyłce Gea była bardzo zniszczona, ale umierała powoli. Każdy kolejny wzrost aktywności powodował nowe spustoszenia, lecz w okresach remisji planeta leczyła rany najszybciej i najlepiej, jak tylko mogła.

Wspomniałem już, że Rezerwat był naszym terenem zabaw, ale w gruncie rzeczy dotyczyło to całej konającej Ziemi. Na siódme urodziny dostałem od matki EMV i od tej pory żadne miejsce na planecie nie znajdowało się dalej niż godzinę lotu od domu. Mój najlepszy przyjaciel, Amalfi Schwartz, mieszkał w pobliżu Erebu, na terenie dawnej Republiki Antarktycznej. Widywaliśmy się codziennie. Zupełnie nie przejmowaliśmy się tym, że prawo Starej Ziemi zakazywało korzystania z transmiterów; leżąc nocą na jakimś trawiastym wzgórzu i patrząc w niebo, na dziesięć tysięcy satelitów, dwadzieścia tysięcy fragmentów roztrzaskanego Pierścienia i dwa lub trzy tysiące gwiazd, nie czuliśmy ani zazdrości, ani pragnienia, żeby przyłączyć się do hegiry. Byliśmy szczęśliwi.