ROZDZIAŁ 3

Godzinę przed zachodem słońca barka “Benares” wpłynęła do portu Najada. Członkowie załogi i pielgrzymi stłoczyli się przy relingu, aby popatrzeć na dymiące zgliszcza miasta, które kiedyś liczyło dwadzieścia tysięcy mieszkańców. Niewiele z niego pozostało. Słynny “Nadrzeczny Zajazd”, zbudowany jeszcze w czasach Smutnego Króla Billy’ego, spłonął do fundamentów; nie dopalone resztki tarasów i pomostów runęły w wody Hoolie. Ze strażnicy celnej zostały jedynie osmalone ściany. Port lotniczy, usytuowany na północnym skraju miasta, zamienił się w pogorzelisko, a wieża cumownicza dla sterowców przypominała kikut spalonego drzewa. Po małej, wzniesionej nad samą rzeką świątyni Chyżwara nie pozostał żaden ślad. Jednak z punktu widzenia pielgrzymów najgorsze było to, że zniszczeniu uległ także Dworzec Rzeczny: drewniane pomosty spłonęły doszczętnie, a szeroko otwarte zagrody dla płaszczek były puste.

– Niech to szlag trafi! – zaklął Martin Silenus.

– Kto to zrobił? – zapytał ojciec Hoyt. – Chyżwar?

– Raczej Planetarne Siły Samoobrony – odparł konsul. – Choć całkiem możliwe, że walczyły właśnie z Chyżwarem.

– Nie mogę w to uwierzyć! – parsknęła Brawne Lamia. – Nie wiedziałeś, co się tutaj stało? – zapytała z gniewem A. Bettika, który pojawił się obok nich na tylnym pokładzie.

– Nie – odparł android. – Od ponad tygodnia nie można było nawiązać łączności z żadną osadą położoną na północ od śluz.

– Niby dlaczego? Nawet jeśli ta zakazana planeta nie ma swojej datasfery, to chyba wiecie, co to jest radio?

A. Bettik uśmiechnął się lekko.

– Owszem, M. Lamia. Wiemy, co to jest radio, ale wszystkie satelity komunikacyjne uległy zniszczeniu, podobnie jak mikrofalowe stacje przekaźnikowe przy śluzach, a w tutejszych warunkach nie da się korzystać z najkrótszych zakresów fal.

– Co z naszymi płaszczkami? – zapytał Kassad. – Dociągną nas do Portu na Krawędzi?

Bettik zmarszczył brwi.

– Będą musiały, pułkowniku, choć to okrucieństwo z naszej strony. Wątpię, czy przeżyją taki wysiłek. Gdybyśmy mieli wypoczęte płaszczki, dotarlibyśmy do celu jeszcze przed świtem, ale z tymi… – Wzruszył ramionami. – Jeżeli dopisze nam szczęście, a one wytrzymają, możemy być na miejscu wczesnym popołudniem.

– Ale chyba zdążymy na żaglowóz? – zapytał Het Masteen.

– Miejmy nadzieję – odparł A. Bettik. – Wybaczcie, ale muszę dopilnować, żeby te nieszczęsne stworzenia dostały odpowiednią porcję karmy. Najdalej za godzinę ruszamy w drogę.

Ani w samych ruinach, ani w ich pobliżu nie dostrzegli żadnego śladu życia. Na rzece nie pojawiła się najmniejsza nawet łódź. Godzinę drogi w górę Hoolie dotarli do miejsca, w którym lasy i farmy zaczęły ustępować miejsca pomarańczowej prerii rozciągającej się na południe od Trawiastego Morza. Tu i ówdzie konsul mógł dostrzec błotne kopce wzniesione przez wielkie mrówki; niektóre z budowli osiągały wysokość nawet dziesięciu metrów. Wszędzie było widać ślady zniszczeń: liczący sobie prawie dwieście lat prom w pobliżu Brodu Betty po prostu zniknął, “Zajazd Żeglarzy” u wejścia do Wielkiej Jaskini stał ciemny i pusty. A. Bettik oraz inni członkowie załogi krzyczeli ze wszystkich sił, lecz odpowiadało im tylko ponure echo.

Wraz z nadejściem zmierzchu rzekę spowiła zmysłowa cisza, którą jednak szybko przerwały odgłosy wydawane przez owady i nawoływania nocnych ptaków. Przez jakiś czas idealnie gładka powierzchnia Hoolie stanowiła zwierciadlane odbicie szarozielonego, mroczniejącego nieba; tu i ówdzie plusnęła tylko ryba albo na mgnienie oka pojawił się widlasty ślad, jaki pozostawiają płaszczki płynące tuż pod powierzchnią wody. Kiedy wreszcie zapadła prawdziwa ciemność, między łagodnymi pagórkami zaczęły tańczyć przeróżne fosforyzujące owady – znacznie bledsze od swoich leśnych kuzynów, ale za to większe i o większej rozpiętości skrzydeł. Mniej więcej wtedy, kiedy na niebie pojawiły się gwiazdy, których blask przyćmiewały co jakiś czas strumienie rozjarzonych meteorów, zapalono lampy i podano kolację.

Pielgrzymi jedli w skupieniu, jakby wciąż jeszcze rozpamiętywali ponurą i niejednoznaczną opowieść pułkownika. Konsul pił równo przez cały dzień, dzięki czemu czuł się teraz przyjemnie oderwany od rzeczywistości oraz bolesnych wspomnień; tylko w ten sposób potrafił sobie radzić z kolejnymi dniami i nocami. To on przerwał panujące przy stole milczenie, wypowiadając poszczególne słowa tak starannie i powoli, jak potrafią to uczynić tylko prawdziwi alkoholicy:

– Czyja teraz kolej?

– Moja – odparł Martin Silenus. Poeta także wlał w siebie morze alkoholu. Mówił równie wyraźnie jak konsul, ale zdradzały go mocno zaróżowione policzki i niemal szaleńczy błysk w oczach. – W każdym razie wyciągnąłem kartkę z trójką. – Pokazał wszystkim skrawek papieru. – Nie wiem tylko, czy macie ochotę wysłuchać tej pieprzonej historii.

Brawne Lamia podniosła kieliszek z winem, skrzywiła się i odstawiła go na stół.

– Może najpierw powinniśmy porozmawiać o tym, czego dowiedzieliśmy się z dwóch pierwszych opowieści, i jaki może mieć to związek z naszą obecną sytuacją?

– Jeszcze nie – powiedział Fedmahn Kassad. – Mamy jeszcze za mało informacji.

– Pozwólmy mówić M. Silenusowi – odezwał się Sol Weintraub. – Potem omówimy to, co usłyszeliśmy.

– Zgadzam się – powiedział ojciec Hoyt.

Het Masteen i konsul skinęli głowami.

– A więc dobrze! – wykrzyknął Martin Silenus. – Zaraz wszystkiego się dowiecie, tylko pozwólcie mi dokończyć to pieprzone wino.

Opowieść Poety
Pieśni Hyperiona

Na początku było Słowo. Potem pojawił się pieprzony edytor tekstu. Potem procesor myślowy. A potem nastąpił koniec literatury. Tak to właśnie wygląda.

Franciszek Bacon powiedział kiedyś: “Niewłaściwie dobrane słowa potrafią stworzyć wspaniałą przeszkodę dla umysłu”. Wszyscy mieliśmy w tym swój udział, prawda? Ja chyba największy. Jeden z najlepszych, ale już dawno zapomnianych pisarzy dwudziestego wieku wymyślił coś takiego: “Uważam, że to wspaniałe być pisarzem, tyle tylko iż nie znoszę całej tej bazgraniny”. Rozumiecie? Otóż, moi przyjaciele, ja uwielbiam być poetą. Nie znoszę tylko tych cholernych słów.

Od czego powinienem zacząć?

Może od Hyperiona?

(niewyraźne)…prawie dwieście lat standardowych temu…

Pięć statków kolonizacyjnych Smutnego Króla Billy’ego zawisa na lazurowym niebie niczym złote kwiaty mlecza. Lądujemy jak dumni konkwistadorzy: ponad dwa tysiące artystów sztuk wizualnych, pisarzy, rzeźbiarzy, poetów, wirtualistów, reżyserów holospektakli, kompozytorów, dekompozytorów i Bóg wie kogo jeszcze, wspieranych przez pięć razy więcej administratorów, techników, ekologów, nadzorców, dworzan i zawodowych dupolizów, żeby nie wspomnieć o całej rodzinie królewskiej oraz mnóstwie androidów gotowych orać i kopać, budować nowe miasta, uruchamiać reaktory, i w ogóle. W każdym razie, macie teraz pojęcie, jak to mniej więcej wyglądało.

Wylądowaliśmy na planecie zasiedlonej już przez biednych palantów, którzy dwieście lat wcześniej zupełnie zdziczeli, żarli to, co udało im się znaleźć w lesie, i przy lada okazji walili się maczugami po łbach. Rzecz jasna, szlachetni potomkowie pionierów przyjęli nas jak bogów – szczególnie kiedy nasi ochroniarze załatwili paru bardziej agresywnych przywódców – a my, ma się rozumieć, nie mieliśmy nic przeciwko temu i od razu zagoniliśmy ich do roboty razem z androidami, żeby zbudowali nam piękne miasto na wzgórzu.

Powiem wam, że to było naprawdę piękne miasto na wzgórzu, chociaż, patrząc na ruiny, które z niego pozostały, trudno to sobie wyobrazić. Przez trzysta lat pustynia zdobyła nowe tereny, akwedukty, którymi płynęła woda z górskich źródeł, rozpadły się, a z miasta został właściwie sam szkielet. Jednak w czasach swej świetności Miasto Poetów rzeczywiście budziło zachwyt, bo stanowiło połączenie Aten Sokratesa z intelektualnym wrzeniem renesansowej Wenecji, artystyczną gorączką Paryża impresjonistów, autentyczną demokracją pierwszej dekady istnienia Orbitalnego Miasta i nieograniczonymi perspektywami Pierwszej Tau Ceti.