Za późno. Z ogłuszającym hukiem kałamarnica rozpadła się na tysiące części. Kassad poczuł straszliwie silne szarpnięcie i poszybował gdzieś w górę, w samo serce płomieni.

Dopiero sekundę lub dwie później uświadomił sobie, że otacza go generowane przez fotel pole siłowe. Ogień zatrzymywał się kilka centymetrów od jego twarzy.

Wystrzeliły mikroładunki wybuchowe, odrywając fotel wraz z przypiętym do niego pilotem od płonącego wraku, pole siłowe odgrodziło Kassada od nacierającego od dołu powietrza, a na piersi usiadł mu niewidzialny, lecz niesamowicie ciężki olbrzym, by razem z nim odbyć liczącą niemal osiem tysięcy kilometrów podróż.

Kassad zdołał otworzyć oczy tylko jeden, jedyny raz. Przekonał się, że leży zwinięty w kłębek, ciągnąc za sobą ognisty, kilkunastokilometrowy ogon, po czym z ulgą opuścił powieki. Nie dostrzegł ani śladu spadochronu albo czegoś, co mogłoby pełnić jego rolę, ale to nie miało żadnego znaczenia. I tak nie byłby w stanie wyciągnąć ręki czy choćby poruszyć palcem.

Olbrzym wyraźnie przybrał na wadze.

Pułkownik podejrzewał, że część jego hełmu uległa chyba stopieniu albo została uszkodzona w jakiś inny sposób, gdyż ryk powietrza był nie do opisania. To także nie miało żadnego znaczenia.

Zacisnął mocniej powieki. Znakomita okazja, żeby uciąć sobie drzemkę.

Otworzywszy oczy ujrzał pochyloną nad sobą kobietę. Przez chwilę myślał, że to ona, a zaraz potem przekonał się, że tak jest w istocie. Dotknęła chłodnymi palcami jego policzka.

– Czy ja nie żyję? – szepnął Kassad.

– Nie.

Miała ciepły, niski głos i mówiła z leciutkim akcentem, którego jednak w tej chwili nie mógł umiejscowić. Słyszał ją po raz pierwszy.

– Ty… jesteś naprawdę?

– Tak.

Kassad westchnął i rozejrzał się dokoła. Był nagi, leżał pod cienkim przykryciem pośrodku obszernego, pogrążonego w półmroku pomieszczenia. W górze, przez dziury w częściowo zniszczonym dachu, świeciły gwiazdy. Podniósł rękę, żeby dotknąć ramienia kobiety. Jej włosy tworzyły nad nim gęsty, czarny obłok. Miała na sobie luźny strój z cienkiego materiału; nawet w słabym blasku gwiazd widział zarys ciała. Poczuł jej zapach – mieszankę delikatnej woni mydła i skóry, którą tak dobrze pamiętał z poprzednich spotkań.

– Na pewno chcesz mi zadać wiele pytań – szepnęła, kiedy Kassad rozpiął złotą klamrę, która spinała jej szatę. Cienki materiał bezszelestnie spłynął na podłogę. Kobieta nie miała nic pod spodem. W górze widać było wyraźnie wstęgę Drogi Mlecznej.

– Wcale nie – odparł Kassad i przyciągnął ją do siebie.

Nad ranem zerwał się wiatr, ale Kassad naciągnął na nich cienkie przykrycie, które wykonano chyba z jakiegoś bardzo trudno przewodzącego ciepło materiału, gdyż mimo że zupełnie nadzy, w najmniejszym stopniu nie odczuwali chłodu.

Obudzili się po raz drugi o świcie, leżąc przytuleni ciasno do siebie, z twarzą przy twarzy. Przesunęła ręką po boku Kassada, odnajdując stare i nowe blizny.

– Jak się nazywasz? – zapytał.

– Ciii… – szepnęła i sięgnęła niżej.

Kassad przywarł twarzą do łuku jej szyi, czując miękki dotyk piersi. Wstawał dzień. Gdzieś niedaleko piasek albo śnieg uderzał o ściany.

Kochali się, spali, potem znowu się kochali. Wstali i ubrali się dopiero wtedy, kiedy zrobiło się zupełnie jasno. Przygotowała dla niego bieliznę, szarą kurtkę i spodnie. Pasowały jak ulał, podobnie jak skarpety i buty. Kobieta włożyła podobny strój, tyle tylko że ciemnogranatowy.

– Jak się nazywasz? – powtórzył, kiedy wyszli z budynku o zrujnowanym dachu i ruszyli przez martwe miasto.

– Moneta – odparł jego sen. – Albo Mnemozyna, jeśli wolisz.

– Moneta… – szepnął Kassad, po czym spojrzał na małe słońce wspinające się po lazurowym niebie. – Jesteśmy na Hyperionie?

– Tak.

– W jaki sposób wylądowałem? Wzmocnione pole siłowe? Spadochron?

– Opadałeś pod przykryciem ze złotego liścia.

– Nic mnie nie boli. Nie byłem ranny?

– Twoje rany zostały opatrzone.

– Co to za miejsce?

– Miasto Poetów, opuszczone ponad sto lat temu. Za tym wzgórzem wznoszą się Grobowce Czasu.

– A co z Intruzami?

– Jeden z ich statków wylądował w pobliżu. Władca Bólu przyjął do siebie całą załogę. Pozostałe dwa wylądowały nieco dalej.

– Kto to jest Władca Bólu?

– Chodź – odparła Moneta.

Martwe miasto graniczyło z pustynią. Miedzy ścianami i kolumnami z białego marmuru przesypywały się drobniutkie ziarenka piasku. Na zachód od zabudowań stał statek Intruzów z szeroko otwartymi włazami. W pobliżu, na zwalonej kolumnie, czekał na nich termodzbanek z gorącą kawą i świeże bułeczki. Jedli i pili w milczeniu.

Kassad starał się przypomnieć sobie legendy dotyczące Hyperiona.

– Władca Bólu to Chyżwar – powiedział wreszcie.

– Oczywiście.

– A ty jesteś z… z Miasta Poetów?

Moneta uśmiechnęła się i powoli pokręciła głową.

Kassad odstawił pustą filiżankę. Nadal nie mógł uwolnić się od wrażenia, że to wszystko tylko sen, jeszcze mniej realny od symulacji, w których wielokrotnie uczestniczył. Jednak kawa była gorąca i przyjemnie gorzkawa, a słońce grzało jego ręce i twarz…

– Chodź ze mną – powiedziała Moneta.

Ruszyli przez połacie piasku. Początkowo Kassad wciąż zerkał z niepokojem w górę, gdyż wiedział, że krążący wokół planety okręt Intruzów może w każdej chwili otworzyć ogień, ale potem nie wiadomo czemu nagle nabrał przekonania, że nic takiego się nie zdarzy.

Grobowce Czasu leżały w dolinie. Niewysoki Obelisk lśnił słabym blaskiem. Kamienny Sfinks zdawał się pochłaniać światło. Skomplikowana budowla z poskręcanych kolumn rzucała cień na samą siebie. Inne grobowce stanowiły jedynie czarne sylwetki rysujące się wyraźnie na tle wschodzącego słońca. W każdym znajdowały się szeroko otwarte drzwi. Kassad wiedział, że drzwi były otwarte już wtedy, kiedy do grobowców dotarli pierwsi badacze, i że we wnętrzu budowli niczego nie znaleziono. Trwające od ponad trzech stuleci poszukiwania ukrytych pomieszczeń, komór i przejść nie przyniosły żadnych rezultatów.

– Dalej nie wolno ci iść – odezwała się Moneta, kiedy stanęli u wejścia do doliny. – Prądy czasu są dzisiaj wyjątkowo silne.

Wszczepiony komlog Kassada milczał. Pułkownik gorączkowo szukał w pamięci.

– Grobowce Czasu znajdują się we wnętrzu antyentropicznych pól siłowych – przypomniał sobie wreszcie.

– Owszem.

– Same grobowce są bardzo stare, ale dzięki temu już się nie starzeją.

– Nieprawda – odparła Moneta. – Dzięki antyentropicznym polom siłowym poruszają się pod prąd czasu.

– Pod prąd czasu… – powtórzył Kassad z niezbyt mądrą miną.

– Patrz.

W nagłym zawirowaniu brudnożółtego piasku pojawiło się gigantyczne drzewo o stalowych kolcach; jego kontury wydawały się lekko zamazane, jakby między nim a Kassadem znajdowała się zasłona z rozgrzanego powietrza. Wydawało się wypełniać całą dolinę; miało co najmniej dwieście metrów wysokości, a jego gałęzie przesuwały się, nikły niespodziewanie i pojawiały się na nowo jak fragmenty wadliwie zestrojonego hologramu. Pięciometrowe kolce lśniły w promieniach słońca. Na kilku z nich widać było nagie ciała Intruzów, zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Na innych gałęziach i kolcach wiły się inne ciała, nie wszystkie ludzkie.

Piasek znowu poderwał się z ziemi, a kiedy nagłe zawirowanie powietrza ustało, dolina była już pusta.

– Chodź – nakazała Moneta Kassadowi.

Ruszył za nią skrajem prądów czasu, omijając ruchome krawędzie pól siłowych w taki sam sposób, w jaki dzieci omijają fale kończące swój bieg na szerokiej, oceanicznej plaży. Czuł wyraźnie, jak prądy czasu szarpią komórkami jego ciała.

Tuż za wejściem do doliny, w miejscu gdzie wzgórza ustępują miejsca płaskiemu, porośniętemu rzadką trawą terenowi, który ciągnie się aż do Miasta Poetów, Moneta dotknęła ściany z sinego łupku; pojawiło się wejście prowadzące do długiego, niskiego pomieszczenia.