Изменить стиль страницы

– Czy chcecie zatem przedstawić własnego kandydata? – Starszy ściągnął brwi.

– Właśnie tak.

Władca uśmiechnął się oślepiająco. Etykieta zatrzeszczała w szwach.

– A zatem na czyje barki zdecydowaliście się złożyć ciężar odpowiedzialności za nasze losy?

– Uważam, że moje go utrzymają.

Władca czekał na ten zdziwiony pomruk. Nawet nie próbował go uciszać – po prostu siedział i czekał, aż minie szok spowodowany jego postanowieniem. Cudze myśli wiły się dookoła niego jak pszczoły nad przewróconym ulem.

„To niemożliwe!”

„Nie powinniśmy go puszczać, za duże ryzyko.”

„Czemu właśnie on? Mało mamy dobrych łuczników czy jak?”

„Mamo, chcę do domu. Nóżki mi się zmęczyły.”

„Czy on mi nie ufa?”

„Chłopakowi zupełnie odbiło. Może napoić go walerianą?”

Władca znalazł spojrzeniem Kellę i wysłał jej czarujący uśmiech. Zielarka prychnęła z oburzeniem i skrzyżowała ręce na piersi.

„A jeśli coś mu się stanie? Nie mogę sobie nawet wyobrazić…”

„Może uda nam się go przekonać.”

– Nie uda się – pokręcił głową władca, zwracając się do najbliższego Starszego.

„I tak zrobi po swojemu.”

„A co z ochroną?”

– Będzie mi tylko przeszkadzać.

„A może warto, by była ukryta? Przede wszystkim przed nim…”

Władca tylko się uśmiechnął. Niebieskooki Starszy się zaczerwienił.

„Uparty jak osioł. Dokładnie jak jego ojciec.”

„Niech robi co chce. Byleby udało mu się w końcu zamknąć krąg.”

„Koniec końców, jest władcą. Wie lepiej.”

„Mamo, no chodź szybciej do domu… Nudzę się…”

– Dari, późno już, mały od dawna powinien być w łóżku – miękko zauważył Len. Młoda wampirzyca speszyła się, posłusznie złapała chłopca na ręce i wyszła.

– Podjąłem decyzję – obwieścił władca, podnosząc rękę dłonią do przodu. – Dyskusja zakończona. By zdążyć na turniej, powinienem wyruszyć jutro rano. Na czas mojej nieobecności przekazuję kierowanie Dogewą w ręce Rady Starszych.

Ale odjechał już w nocy. I tajna ochrona nie zdołała go dogonić, mimo że bardzo się starała.

Spowiedzi Lena wysłuchałam z dużym niezadowoleniem.

– Tak trudno ci było wyjaśnić od razu? – spytałam z naganą w głosie. – I co w tym takiego wyjątkowo tajnego?

– A czy jeśli sprawa nie jest wyjątkowo tajna, to trzeba o niej informować wszystkich razem i każdego z osobna?

– Ale mnie mogłeś powiedzieć!

– A, to o to ci chodzi? – roześmiał się Len. – Czujesz się dotknięta?

– Akurat potrzebne mi te twoje tajemnice!

– To co ci się nie podoba?

– Nie chcę nawet z tobą gadać!

– Groźby, Wolho, same tylko groźby. – Wampir ze śmiechem zapinał spodnie. – Przecież pojedziesz ze mną?

– Gdzie?

– Odzyskać twoją nagrodę.

– Masz zamiar okraść skarbiec wałdaków? – olśniło mnie.

– My mamy zamiar to zrobić – Len wyraźnie zaakcentował pierwsze słowo.

– Ja się jeszcze nie zgodziłam!

– Ale się zgodzisz, prawda? – podchwytliwie dopytywał się białowłosy.

– Len, ty… ty… wampirze!

– O tak! – zgodził się z pełnym samozadowolenia uśmiechem.

– I co mamy teraz robić?

– Przede wszystkim znajdziemy dla mnie pasujące buty. Torbę z ubraniem zwinąłem z karczmy – to wyjątkowo poniżające, kraść własne rzeczy! Ale innego wyjścia nie miałem, tak samo jak innych butów – podczas transformacji całe ubranie rozprasza się i znika. Pomożesz mi?

– Żyję, aby wam służyć, władco – odpowiedziałam kąśliwie.

– Oby tak zawsze – niewzruszenie podsumował wampir.

Zostaliśmy elementami świata przestępczego, „pożyczając" buty Almita. Nie było to szczególnie skomplikowane. Buty wykładowców, umyte i wyczyszczone do połysku przez etatowe skrzaty, stały naprzeciwko ich komnat. I nie, nie złapaliśmy tak po prostu pierwszej pary, by natychmiast rzucić się do ucieczki, Len zmierzył co najmniej tuzin, ale te go cisnęły, tamte skrzypiały, kolejne cmokały, a z jeszcze następnych złuszczyła się farba. Wydaje mi się, że robił to celowo, by mnie rozdrażnić, ale z tak nieprzeniknienie poważnym wyrazem twarzy, że nie miałam jak tego udowodnić.

Zapasową kurtkę miał – tamtą starą i znoszoną, w której spacerował po Dogewie i w której przyjechał do Starminu.

– I co teraz? – Wszystko dookoła wydawało mi się złym snem, tym bardziej że na zewnątrz zapanowała już wczesna i mroczna jesienna noc. W holu nie paliło się światło, co nawet było nam jak najbardziej na rękę, chociaż nieco spowalniało zejście po pustych schodach.

– Do stajni. Bierzemy konie i jak najszybciej opuszczamy miasto. Najbliższa osada wałdaków znajduje się trzy dni drogi na zachód od Starminu. Dokładniej nie udało mi się dowiedzieć, ale można podpytać krasnoludzkich handlarzy we wsiach – obie rasy przeważającą część życia spędzają pod ziemią, to na pewno wiele o sobie wiedzą.

– Len, odbiło ci! – nie wytrzymałam i wrzasnęłam na niego. – Co to za bzdury?! Opuszczasz Starmin w nocy, potajemnie, jak jakiś leśny rozbójnik z rozbitej bandy, zamiast po prostu poprosić o pomoc Konwent Magów! Naprawdę myślisz, że mistrz ci odmówi?

– Tak – uciął, szarmancko otwierając przede mną drzwi wejściowe.

– Ale dlaczego?

– Przede wszystkim będzie chciał wiedzieć, po co mi ten kamień.

– Nie tylko on – mruknęłam pod nosem.

– Wolho, czy jesteś moim przyjacielem? – Wampir nieoczekiwanie zatrzymał się, odwrócił mnie twarzą do siebie i pytająco zajrzał w oczy.

– Tego… tak, oczywiście.

– No to bądź przyjacielem i nie zadawaj za dużo pytań! – uciął, nurkując w mroczny korytarz stajni.

– Przyjaciół nie traktuje się w ten sposób… – zająknęłam się niepewnie.

Len prychnął, pewnym ruchem otwierając boks Stokrotki. Oczywiście Wolt znowu był w środku.

– A kogo twoim zdaniem? Wrogów?

– Jacy, do leszego, wrogowie? Pojechałbyś sobie z mistrzem… On na pewno wie, gdzie jest wałdacze miasto, a w razie czego obroni. Bo żeś sobie wybrał wspólnika!

– Wolę mieć przy boku niedoświadczonego przyjaciela niż doświadczonego obcego – krótko uciął Len.

Ale mnie nie tak łatwo było zbyć.

– Mistrz, mistrz… – mruknęłam, zaciągając sprzączkę na ogłowiu Stokrotki. – Jakoś dziwnie go traktujesz. Jak gdybyś jednocześnie nim pogardzał i go szanował. Weź się przyznaj, co cię z nim wiąże?

– Życie – krótko odpowiedział Len. Czekałam na ciąg dalszy i po chwili dodał: – Moje życie.

– Jest twoim ojcem?! – zakrzyknęłam ze zgrozą.

– Tfu, odpukaj! – Wampir przeżegnał się, nie mniej ode mnie oburzony. – Nie, wszystko działo się nieco później. Wybrałem najmniej odpowiednie miejsce i czas do pojawienia się na tym świecie – trwał trzeci dzień walk o Dogewę, ludzie przerwali pierwszy pierścień obrony i uskrzydleni sukcesem walczyli z drugim. Nocny atak był nieoczekiwany, wczorajsze tyły zmieniły się w linię frontu i większość cywilów nie zdążyła uciec. Starcy, dzieci… nie mówiąc już o rodzącej kobiecie. Ojciec bronił jej do ostatniego…

– Chłopy, patrzta, strzygowy bękart! – zarechotał żołnierz, ze wstrętem podnosząc za nóżkę różowy drący się kłębek.

Zebrani dookoła kamraci z zachłanną ciekawością oglądali niemowlę. Dziecko było absolutnie normalne, udane i sympatyczne. Dowolna matka wpadłaby w nieopisany zachwyt, przyjmując z rąk babki położnej takiego noworodka. Ale żołdacy patrzyli na niego z nieukrywanym przerażeniem, zauważając wyłącznie zalążki skrzydełek na plecach. Trzymający go człowiek rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu ściany albo pnia, by przerwać niemilknący wstrętny wrzask. Nie znajdując nic odpowiedniego, wyszedł z namiotu, niosąc dziecko w wyciągniętym ręku. Któryś z jego kumpli zatrzymał się, przeszukując posiekanego trupa wampira.

W powietrzu fruwały płaty popiołu. Dymiły gigantyczne ogniska – ciała wampirów należało spalić przed zachodem słońca, a popiół rozwiać na wietrze, by gadziny nie odważyły się powstać. Najemnik z satysfakcją poruszył garbatym nosem, z namysłem spojrzał na dziecko, podjął logiczną decyzję i niedbałym krokiem ruszył ku najbliższemu ognisku. Wziął zamach i rzucił.