Изменить стиль страницы

Siedziałam w przydrożnych krzakach i wyczekiwałam. Ściślej mówiąc, siedziałam na Stokrotce, a krzaki przydrożne były całkiem wysokie i bujne. Trakt, na którym zaczaiłam się w tak zmyślny sposób, był najkrótszą drogą z podmiejskiego placu targowego do królewskiego zamku. Nad moją głową wykłócały się sroki, niedaleko poskrzypywał żuraw studni. Niegdyś drogę tę bardzo upodobali sobie odważni rozbójnicy – tędy wracali do miasta kupcy po skończeniu handlu na jarmarku. Ale potem miasto wyrosło, przydrożny las wycięto, dobudowano domów, dokopano studni. Jak to się mówi, naruszono równowagę ekologiczną i rozbójnicy wymarli. Tylko niewielki fragment lasu przy drodze – ze sto łokci – został nieruszony. I to właśnie w nim się ukryłam. Nie, nie zamierzałam grabić kupców. Problem polegał na tym, że nie miałam możliwości powrotu na targ, a koniecznie musiałam się czegoś dowiedzieć.

Po jakiejś godzinie moja taktyka przyniosła plony. Z miasta wyjechała malutka drużyna, nad którą powiewały sztandar królewski i wyjątkowo długie wąsy dziesiętnika. Prawie natychmiast na drugim końcu drogi pokazała się konna grupa najemnych kuszników – praworządny odpowiednik odważnych rozbójników. Ubrane w złote czapraki koniki o kosmatych pęcinach z mlaskaniem żuły wędzidła, kapiąc śliną. Po stromych szyjach ściekała piana. Drużyny zrównały się akurat naprzeciwko mojej kryjówki. Dziesiętnik króla i przywódca najemników wymienili powitalne machnięcia ręką, nie naruszając formacji. Zakurzony trup siwego wilka, przywiązany za tylne łapy, ciągnął się za bułanym koniem przywódcy.

– Złapaliście?

– A jak! – uśmiechnął się zadowolony z siebie przywódca. – Niezła sztuka się trafiła, pewnie trochę złota skapnie.

– A od kogo będziecie brali? – zaciekawił się dziesiętnik.

– Od burmistrza, a od kogo?

– Zawieź do pałacu – poradził dziesiętnik. – Z mennicy przez całą noc dym wiało nad plac, może ci zapłacą nowiutkimi monetami. Wieczorem czekam na ciebie w Liliowym Pierwiosnku!

Przywódca bez słowa skinął głową, drużyny minęły się. Wyjechałam z krzaków i udałam się za najemnymi, podrzucając na dłoni ciężką złotą monetę. Jadący na końcu łysiejący kusznik wykazał zauważalne zainteresowanie, a nawet wstrzymał konia. Ja szturchnęłam Stokrotkę i po chwili zrównałam się ze złocistym czaprakiem.

– No to można wam pogratulować zdobyczy, panie najemnik – powiedziałam ironicznie, po raz kolejny podrzucając monetę. Błysnęła w słońcu i zniknęła w szerokiej, nawykłej do kuszy dłoni. – Nie uraczyłby mnie pan ciekawą opowieścią?

Kolejna moneta wykonała lot w jedną stronę. Kusznik rozprostował ramiona i przybrał dumną pozę.

– Może szanowna pani spać spokojnie. Sam wpakowałem w tego stwora dwie strzały.

– A niechby nawet i cztery – skrzywiłam się. – Ciekawi mnie nie wynik, a sam proces. Gdzie i w jaki sposób wam zwiał?

Kusznik podskoczył, jakby go coś ugryzło. Wierzchowiec prychnął z niezadowoleniem i zgubił krok. Szybko pocieszyłam biedaka kolejną monetą.

– Bujać to my, a nie nas. Kudłak był biały jak śnieg a ten jest szary i wyleniały. Prawdziwy wilk, ale niestety prawie bez zębów. Gdzie żeście go zdobyli?

Kusznik zadrżał, zaciął się, ale czwarta moneta otworzyła śluzy jego elokwencji.

– To żeśmy jechali polem… – szeptał gorąco, nachylając się do mojego ucha. – Z patrolu jechali. A tu – wilk.

Tak bliziutko przebiegł, ze sto łokci. Konie spokojne, przyzwyczajone, zawróciliśmy i – w pogoń. Ech, jak on nawiewał! Z gończymi nie dościgniesz. Dobrze przynajmniej, że step dookoła, ani krzaczka, ani rzeczki, daleko widać. I tak przez półtorej wiorsty go goniliśmy i pewno byśmy dościgli, gdyby nie zanurkował do zagajnika. Malutki taki zagajnik, z tuzin osik i wierzby. Tośmy z koni pozłazili, otoczyliśmy kordonem i zaczęliśmy walić pałkami po pniach! Aż mi w uszach dzwoniło! Wilk od razu wyskoczył, zaraz go załatwiliśmy, ale patrzymy – nie ten!

Zaczęliśmy się dalej schodzić, ale nic! Ot, słowo dam, każdy krzaczek żeśmy przeszukali, wszystkie drzewa obejrzeli – nie ma! Nie miał się gdzie schować! Pewnie się zmienił w nietoperza i poleciał do swojego grobu!

– Niewątpliwie – zgodziłam się z poważnym wyrazem twarzy i ściągnęłam wodze. Stokrotka posłusznie zatrzymała się na poboczu. Postałyśmy chwilę, pomyślałyśmy. Zbliżała się noc, słońce dotknęło już horyzontu i zmieniło odcień na karmazynowy, rozpalając chmury. Szukanie po ciemku jakowegoś lasku, a w lasku wampira, któremu udało się uciec przed bystrymi oczami tuzina strzelców, nie miało szans na powodzenie. A poza tym mało prawdopodobne, by Len pozostał tam przez dłużej niż dziesięć minut po odjeździe najemników.

Nie pozostawało mi nic innego, jak wrócić do Szkoły.

Wala nie było widać, czarny ogier stał w boksie i z chrzęstem chrupał gigantycznego i soczystego buraka cukrowego. Stajenny nic nie widział, nic nie słyszał, o Lenie nic nie wiedział, ale za to uwiesił się na mnie z kolorową bajeczką o „gigantycznym stracholudzie”, z zębami „odtąd dotąd”, co to zeżarł i pokaleczył „mnogość straszliwą” ludzi na jarmarku, a jak zaczęli go łapać, to „ulatał, zarechotał i figę pokazał!”.

– Mhm – przytaknęłam kwaśno, wręczając mu wodze Stokrotki. – Mistrz wrócił?

– Toć tylko co. Mówią, że starł się ze stracholudem na śmierć i życie i by wygrał, jakby stracholud mu nie zapluł oczu i szaty od głów do stóp. A co z kobyłą? Cała w pianie, biedactwo.

– No to się nią zajmij – ucięłam. – Jesteś stajennym czy minstrelem?

Chłopak odburknął coś pod nosem i poprowadził Stokrotkę w głąb stajni.

Ja pokręciłam się przy frontowym wejściu do Szkoły, ale w końcu do środka nie weszłam. Przestraszyłam się. Poszłam dookoła. W holu mogłam trafić na mistrza, ale włażąc przez okno stołówki można było po schodach pożarowych trafić bezpośrednio na szóste piętro.

Smok siedział plecami do mnie, poruszając łopatkami, złowieszczo mlaskając i chrupiąc.

– Warku?

– Wolhhha? – Zwrócił w moją stronę zakrwawiony pysk i oblizał się. – Sssłyssszałaśśś o nowej regule? Teraz adeptów nie ssskreśśślają a oddają sssmokowi. Pychota…

– Bardzo śmieszne – powiedziałam pochmurnie.

Smok opuścił pysk i wgryzł się w sterczące żebra wypatroszonej tuszy. Gdy podrzucił głową, wyrywając łakomy kąsek, tusza przekręciła się i zobaczyłam barani łeb ze szklistymi oczami.

– Sssłyssszałem, że masssz kłopoty… – Smok znowu zachrzęścił baraniną, mrużąc oczy z zadowolenia.

– A możesz mi powiedzieć coś nowego? Na przykład, czy nie widziałeś tu takiego wysokiego jasnowłosego chłopaka noszącego złotą obręcz ze szmaragdem?

– Chłopaka nie. – Smok w zamyśleniu oglądał tuszę. – Z rana przebiegał tu jeden wampir, chyba już go gdzieśśś wcześśśniej widziałem… Mossże w Dogewie? Ciekawe miejsssce, kiedyśśś tam latałem do wodopoju, na lecznicze wody, leczyć sssię ze zgagi.

– Z rana się nie liczy.

– Nie zwróciłbym na niego ssszczególnej uwagi – niewzruszenie kontynuował smok – gdyby nie kamienie.

– A dokładniej? – Nadstawiłam uszu i usiadłam na grubym smoczym ogonie.

– Miał całą masssę klejnotów – marzycielsko syknął Lewark. – Rubiny, ssszmaragdy, ssszafiry, diamenty, o, wssspaniałe diamenty! Czułem je na wiorssstę. Wampir niósssł je w takim dosssyć sssporym woreczku za passsem. Tak mnie kusssiło, by go zjeśśść…

– To trzeba było zjeść! – rzuciłam ze zdenerwowaniem.

Nie widziałam u Lena żadnego woreczka. Ani jedna z kieszeni jego obcisłego ubrania nie była wypchana, a w rękach nic nie trzymał. Czyli musiał pozbyć się woreczka – albo jego zawartości? – przed spotkaniem ze mną. I gdzie niby podział całą masę klejnotów – i to prawdziwych, jeśli wierzyć Lewarkowi (a gdy chodzi o klejnoty, smoki się nigdy nie mylą)? Przepił? Rozdał żebrakom? A żeby go cholera wzięła, rozdał! Ale nie żebrakom, tylko łucznikom! I na tym polegała tajemnica ich kiepskich wyników!

Len przekupił najgroźniejszych konkurentów, oferując im podwójną albo i potrójną wartość nagrody, więc tamci odpadli z gry, uprzednio odsiawszy swoimi wspaniałymi strzałami amatorów. Tych, których wampir nie potrafił albo nie zdążył zwerbować, podle załatwił w ostatniej rundzie. A czy nie prościej było odkupić miecz od prawdziwego zwycięzcy? Chyba nie. Ludzie znacznie chętniej sprzedadzą możliwość wygranej niż wygraną jako taką. Len nie chciał ryzykować. Miecz nie miał prawa trafić w cudze ręce. Wampir strzelał doskonale, ale gdyby zawodowi łucznicy byli zainteresowani zwycięstwem, to musiałby się nieźle napocić. Mawiano, że Lerien Podgajny potrafił czterema strzałami przypiąć motyla siedzącego na pniu drzewa ledwie widocznego ludzkim okiem. Osiadłe elfy były praktyczne – dać do garści prawdziwy diament zamiast turkusu na dachu, to weźmie i jeszcze podziękuje.