Изменить стиль страницы

Wal pokazał, na co go stać – czterdzieści dziewięć punktów. Pozostali plasowali się bezpośrednio za nim – 48,47,45. Prowadził Len – raz za razem pakując strzałę dokładnie w środek tarczy, uzbierał pięćdziesiąt punktów. Każde jego wyjście wywoływało entuzjastyczny aplauz. Dziewczynki, dziewczyny, kobiety, staruchy i starożytne ruiny słały wampirowi całusy i zarzucały go bukietami późnych astrów i wyciągniętymi z warkoczy wstążkami.

Uległam powszechnemu szaleństwu i rzuciłam w Lena ogryzkiem pasztecika, który trafił akurat do środka trąbki. Policzki herolda nabrały intensywnie buraczanego koloru, grudka wyskoczyła, świsnęła wyjedzonym nadzieniem i rozplasnęła się na czole mistrza, który siedział na trybunach w składzie komisji sędziowskiej. Stary mag odwrócił się, złapał moje przestraszone spojrzenie i groźnie potrząsnął palcem wskazującym.

Len zacisnął wargi, powstrzymując uśmiech. Podrzucił łuk, płynnie naciągnął cięciwę i prawie bez celowania wypuścił strzałę. Ta poleciała pięknie i powoli, jak łabędź. Trafiła prosto w sam środek dziesiątki i nawet z bliska nie dałoby rady wsadzić jej dokładniej.

Zgodnie z oczekiwaniami odsiew zaczął się już w pierwszej rundzie. Po niej szeregi zawodników stopniały o dwie trzecie – wielu uczestników, tak samo jak ja, zapisało się do turnieju tylko dla hecy.

Ale w okolicach ósmej rundy okazało się, że i „najdzielniejsi z dzielnych” z jakiegoś powodu nie palą się do zostania szczęśliwymi posiadaczami nagrody. Nie to, żebym ich nie rozumiała – zdobycz była taka sobie, ale z drugiej strony zwycięstwo dla sławy również warte było tego, by o nie powalczyć. A tu… uczestnicy wylatywali jeden za drugim. Odprowadzano ich złośliwymi śmieszkami i ironicznymi okrzykami, które zmieniły się w oburzony gwizd, gdy uznany mistrz, elf Lerien, ze zdumiewającą celnością nadział na strzałę kompletnie postronny liść klonu krążący dobry łokieć nad tarczą.

– Ślepota! – rozczarowany tłum zawył tysiącem zwierzęcych gardeł. – Lewus! Zezowaty krasnal!

– Że niby kto tu jest zezowaty?! – W tym miejscu usłyszeliśmy wściekły ryk co najmniej tuzina krasnoludzkich gardeł należących do właścicieli dosyć imponujących toporów bojowych.

Nikt nigdy nie widział krasnoluda łucznika, ale mały ludek był twardo przekonany, że celność w strzelaniu należy do ich ukrytych zalet.

Elf obojętnie i nie okazując zmartwienia oddał łuk, podniósł ręce na znak porażki i z charakterystyczną dla jego rasy zwinnością zgubił się w tłumie. Herold wydobył z trąbki niski jękliwy dźwięk, przeczyścił gardło i spróbował przekrzyczeć dziki tłum.

– Z igrzysk bezsławnie odpada elf Lerien, zwany Podgajnym!

– Herold kalosz! – z tylnych rzędów doleciał załamujący się chłopięcy głos.

– Kaaalosz! – z zachwytem podchwycił tłum.

Herold przyłożył trąbką dwójce natrętnych amatorów obuwia, którzy wzięli chłopięce słowa poważnie.

– Precz mi stąd! Wzywam do linii…

Do przodu wyszła kolejna uczestniczka. Była to walkiria około trzydziestki, wysoka i ogorzała, z intensywnie błękitnymi oczami i długim piaskowym warkoczem. Jej ładną twarz nieco szpeciły wystające kości policzkowe otoczone węzłami mięśni. Całe ubranie składało się z trzech albo czterech nabijanych ćwiekami rzemieni, tu szerszych, a tam trochę węższych, ale nadal i cały czas rzemieni. Obnażone części ciała, czyli praktycznie wszystkie, były jednym kłębkiem mięśni, które przetaczały się pod skórą jak morskie fale.

Wojowniczce zaproponowano standardowy łuk, ale uznała go za… nie dość dobry… i ogłosiła to wyraźnie, a na propozycje opuszczenia turnieju odpowiedziała potężnym splunięciem pod nogi herolda. Słowo „walkiria” od dawna już było używane nie tylko jako synonim wojowniczki, ale i paskudnego charakteru.

Herold spróbował bronić się trąbką, ale walkiria wyrwała mu nieszczęsny instrument i ze skrzypieniem zgięła na kolanie, wywołując burzliwą radość tłumu. Nie poprzestała na tym – zawiązała trąbkę w pętlę szubieniczną i założyła na szyję oniemiałego herolda, po czym jednak łaskawie wzięła do rąk znieważony łuk.

Płynnie, a jednocześnie jakoś pogardliwie naciągnęła cięciwę i… złapała spojrzenie Lena. Hm… chciałabym kiedyś zobaczyć taki sam wyraz na twarzy ukochanego mężczyzny. Była w nim i namiętność, i czułość, i nieudawany zachwyt, i błaganie o delikatny pocałunek.

Walkiria uśmiechnęła się – najpierw nieśmiało i z niedowierzaniem, a potem zalśniła jak małe słoneczko.

Zamiast kuć żelazo póki gorące, wampir z rozczarowaniem wzruszył ramionami i odwrócił się, jak gdyby pomylił się i jego namiętne uczucie przeznaczone było dla innej.

Walkiria z wściekłością puściła cięciwę.

I oczywiście chybiła, gdyż odczekała zbyt długo z wypuszczeniem strzały.

O, co ona powiedziała! Od pierwszego do ostatniego były to słowa całkowicie cenzuralne, ale zebrane do kupy robiły zaiste oszałamiające wrażenie.

Rzuciłam na Lena spojrzenie kątem oka i zauważyłam, że z nieporuszoną twarzą szepcze coś na ucho Walowi. Troll wysłuchał, uśmiechnął się od ucha do ucha i skinął głową.

Tymczasem kolejny pretendent do królewskiego złomu energicznie splunął pod nogi, odrzucił łuk i oddalił się, osłaniając się przed gradem ogryzków i grudek ziemi.

Trwała dziesiąta runda. Została tylko czwórka uczestników. Wal, Len, jakiś gość w czapce z orlim piórem (mówiono, że był hersztem bandy rozbójniczej z Wilczej Puszczy, ale herszt był dość mądry, by nie zostawiać świadków)… I ja, w tyle o 62 punkty!

– Wywołuję do linii…

Albo Lenowi zadrżała ręka albo nieuważnie celował, ale ósemka odrzuciła go na trzecie miejsce.

Ja zdobyłam jeden punkt. Tylko jeden, ale zostałam w grze. Pękałam z dumy! Chyba obudzę się jutro jako legenda szkolna!

I w tym momencie zobaczyłam coś, co spowodowało, że ledwie utrzymałam się na nogach, Len, idealny mężczyzna, władca wampirów, silną ręką rządzący Dogewą, podstawił nogę zdążającemu do linii hersztowi.

Herszt upadł i już się nie podniósł. Gdy dookoła niego zaczęli kręcić się lekarze, zrobiło się jasne, że zawodnik nie nadaje się do dalszej walki o nagrodę, a droga przez Wilczą Puszczę będzie bezpieczna przynajmniej przez miesiąc – czas niezbędny dla zrośnięcia się kości goleni.

Poczułam dreszcze. Uśmiech na twarzy Wala wydawał się zastygłym grymasem. Troll niepewnie zrobił krok ku linii, obejrzał się i oblizał wyschnięte wargi. Wyciągnął rękę po strzałę, a ja już wiedziałam, że „najdzielniejszy z dzielnych" zabierze miecz do Dogewy.

I nie pomyliłam się.

Len podniósł łuk. Wydawało się, że delektuje się chwilą swojego triumfu. Tłum żywił wyraźną sympatię do jasnowłosego nieznajomego, w powietrzu latały czapki. Piegowaty chłopaczek z pierwszego rzędu ostrzeliwał herolda grochem z dmuchawki. Król prowadził szeptaną konwersację z mistrzem, rzucając na wampira niedowierzające spojrzenia z ukosa. Ja obejrzałam się na jęczącego herszta. Doszedł do siebie i teraz niewyraźnie klął lekarza zakładającego szynę na złamaną kość.

Decyzję podjęłam w jednej chwili.

– Mały… Daj zabawkę! – Wyrwałam dziecku dmuchawkę, a ono ze zdziwieniem zamrugało oczyma, zamierzając wybuchnąć płaczem. – Cicho… Daj groszka, to ci pokażę jak się strzela.

Chłopak skwapliwie opróżnił kieszenie. Dzieci na ogół są bardzo zdolnymi uczniami, szczególnie jeśli w grę wchodzi jakaś psota. Ku mojemu zachwytowi strzelał zielonym grochem, soczystym i miękkim. Zerwałam z piersi znaczek uczestniczki i odłamałam od niego cienką stalową szpilkę. Nadziany szpilką groszek wsadziłam do rurki, przycisnęłam ją do warg i z całej siły dmuchnęłam.

Len miękko zwolnił cięciwę… i wzdrygnął się, klepiąc się ręką w szyję. Tłum zawył. Król podskoczył na swoim miejscu, ale natychmiast zawstydził się i szybko opadł z powrotem na oparcie. Krowa, która do tej pory nie miała nic przeciwko wiecznemu dojeniu z perspektywą gulaszu na końcu, zaryczała dzikim głosem, rzuciła zadem, z którego sterczała pechowa strzała i ciężko pogalopowała wzdłuż straganów, ciągnąc za sobą właściciela z liną okręconą dookoła nadgarstka. Białe pióra trzepotały na wietrze.