Изменить стиль страницы

– No to jak, malutka? Zostaw tego bękarta i chodź ze mną, dobrze o ciebie zadbam!

– Z panem to mogę pójść na cmentarz, ale pod warunkiem, że pana będą nieśli, a mnie wynajmą do przybicia wieka – odpowiedziałam z godnością, na wszelki wypadek cofając się pod ochronę szerokich ramion i skrzydeł wampira.

Typek wygłosił trzy niecenzuralne słowa i zakasał rękawy.

Od kiedy skończyłam lat dwanaście, marzyłam o przystojnym i silnym rycerzu bez wady i skazy, który będzie potrafił ułożyć moich prześladowców w schludny stosik. Koło piętnastki czułam się już mniej więcej pewnie w magii obronnej, w związku z czym konieczność posiadania obrońcy znikła. Niby po co komu facet, jeśli sama możesz dać godny odpór?

Zupełnie niesłusznie. Nigdy sobie nie wyobrażałam, że to takie przyjemne uczucie – stać sobie za plecami mężczyzny, który walczy za ciebie. Stać i chichotać, mając pewność, że on zwycięży.

Len spokojnie złapał pryszczatego za kołnierz. Tamten powiercił się trochę, potem stanął na palcach, oderwał od ziemi i zaczął kiwać w powietrzu czubkami butów.

– Co żeś powiedział? – uprzejmie zapytał wampir.

– G…gówno – wychrypiał pryszczaty, nieco przyduszony kołnierzem.

– Miło pana poznać.

Len odwrócił się do mnie, nie zwalniając chwytu.

– Gdzie tu jest najbliższy rynsztok? – zapytał.

Pokazałam.

– Obawiam się, że nie doleci – z udawanym wahaniem westchnął wampir, szacując odległość do rynsztoka.

– A spróbuj.

– Annie, proszę… – wychrypiał typek o dziwacznym imieniu.

– Ryzyko to wspaniała sprawa – ciepło wyjaśnił pryszczatemu Len. – Kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje… ścieków.

Tak pożegnany pochlipujący ze strachu typ wzniósł się w powietrze i trafił akurat w środek rynsztoka. Ten ostatni okazał się wcale nie taki głęboki, w związku z czym pryszczaty, dokładnie jak produkt metabolizmu o tym samym imieniu, nijak nie chciał utonąć, a pluskał się i wiercił w kółko.

Len znowu zaproponował mi ramię. Wdzięcznie je przyjęłam.

Najkrótsza droga do placu przebiegała wzdłuż straganów rybnych, nad którymi unosił się straszliwy smród. Moim skromnym zdaniem świeża ryba nie miała cienia szansy tak pachnieć. Pod nogami plątały się bezdomne koty, handlarze jeden przez drugiego nawoływali klientów, przerzucając z dłoni w dłoń smętne tuszki o wytrzeszczonych oczach. Ledwie zdążyliśmy wydostać się na oczyszczone miejsce, gdy z daleka doleciały dźwięki trąbek i przez szeroko otwarte wrota targowiska wjechała królewska karoca. Białe konie z klapkami na oczach biegły zgranym paradnym kłusem. Karmazynowe pióropusze tańczyły jak płomienie na wietrze. Na drzwiach pozłacanej karocy na rzeźbionym herbie splotły się żubr i niedźwiedź. A zza zaciągniętych zasłon co i rusz spoglądało podejrzliwe oko monarchy.

Karocy towarzyszyła ósemka rycerzy na gniadych koniach w srebrzystych czaprakach zdobionych złotymi koniczynami. Kolczugi dzwoniły, kopyta stukały, rycerze próbowali schować się za tarczami przed deszczem kwiatów z kroplami zgniłych pomidorów (w każdym tłumie znajdzie się przynajmniej kilka osób niezadowolonych z obecnego rządu). Wszystko było wyjątkowo uroczyste.

Karoca zatrzymała się na skraju czerwonego dywanu, gdzie zawczasu zebrali się wszyscy mający jakiś udział w sprawach rządowych, wliczając w to pierwszego ministra i mojego mistrza. Trębacze zagrali trzy akordy na bis i bogato odziany burmistrz z głową pochyloną na znak szacunku otworzył drzwiczki karocy. Jako pierwsi, z obawą rozglądając się na boki, wyleźli barczyści strażnicy, gotowi w razie czego natychmiast zanurkować z powrotem. Tłum powitał ich serdecznie – dzikim gwizdem i głąbami kapusty. Przyjąwszy na siebie główny cios, strażnicy rozstąpili się. Z karocy wyskoczył srebrzysty mopsik i natychmiast uniósł łapkę nad butem wyciągniętego jak struna ministra obrony. Po mopsiku mieliśmy w końcu szczęście zobaczyć monarchę jako takiego. Jego wysokość król Naum obdarzył poddanych fałszywym uśmiechem (tłum zabuczał z niezadowoleniem – od rana krążyły plotki, że jego wysokość będzie rozdawał jałmużnę i nawet wypuścił w tym celu tysiąc kładni w srebrnych monetach), przedefilował do tronu i z widoczną ulgą na nim zasiadł. Po obu stronach tronu natychmiast pojawiły się dwie oślepiająco rude ślicznotki, ni to ochroniarze, ni to faworyty.

Jako ostatnia z karocy z wielkim trudem wydostała się zapomniana przez wszystkich królowa Weronika. Z pogardą odtrąciwszy rękę pierwszego ministra zaplątała się w fałdach sukni i prawie upadła. Rycerz, który we właściwej chwili podtrzymał ją za łokieć, obdarowany został ciepłym i wiele obiecującym uśmiechem.

Królową doprowadzono i posadzono na bogato zdobionym krześle koło tronu, ministrowie i ochrona zajęli flanki, naród wyczekująco zagapił się na potęgi tego świata, a mopsik wskoczył na ręce królowej i dumnie uniósł paskudny pyszczek.

– Moi wierni poddani! – zaczął król, podnosząc rękę.

„Wierni poddani” ucichli, z uwielbieniem patrząc na woreczek leżący koło prawej ręki monarchy.

– W ten piękny dzień – kontynuował Naum – zebraliśmy się tutaj, by wynagrodzić zasługi najdzielniejszego z dzielnych, żywiąc wielką nadzieję, iż dowiedzie on swych umiejętności w uczciwym pojedynku łuczniczym.

Król zrobił pauzę, w czasie której skarbnik z szacunkiem i ukłonem włożył w wyciągniętą na oślep rękę długi pakunek.

– Nagrodą w turnieju będzie… – król efektownie zerwał z pakunku skórzaną płachtę -…miecz wielkiego bohatera wszystkich czasów i narodów, sławionego w legendach i balladach rycerza, Uliona Smokobójcy!

Tłum wybuchł gwałtownym aplauzem, chociaż miecz ewidentnie najlepsze czasy miał już dawno za sobą – wyszczerbione tępe ostrze było na wskroś przerdzewiałe, rękojeść ze skóry smoka solidnie poobcierana i tylko kamień w głowni nadal palił się równym, szlachetnym, niebieskim blaskiem.

Uczciwie mówiąc, Naum mógł wyciągnąć z zakamarków swojego skarbca znacznie lepszą nagrodę.

Spojrzałam na Lena, by powiedzieć parę złośliwych słów na temat tego kawałka złomu, ale urwałam w pół słowa. W oczach wampira gorzały zachłanne płomienie, a on sam wychylił się do przodu, pożerając miecz wzrokiem.

– Len! – pociągnęłam go za rękaw. – Hej, ocknij się

– Hę? – Wampir obejrzał się, obrzucił mnie niewidzącym spojrzeniem i znowu zapatrzył się na miecz. – Później…

– Co to znaczy, później? – oburzyłam się. – Znowu masz nadzieję, że zapomnę?

Nawet jeżeli zamierzał odpowiedzieć, w co poważnie wątpiłam, to i tak bym go nie usłyszała – na placu podniósł się taki raban, że przestraszone gołębie uciekły z ogrodzenia i zniknęły wysoko w niebiosach. Przed królewskim tronem wybuchła bójka – Naum w końcu rozwiązał wyczekiwany mieszek, który okazał się zawierać drobne srebrniki i teraz monarcha leniwie, z odcieniem pogardy, rzucał monetki pod nogi tłumu.

Gdy mieszek (bardzo szybko) opustoszał, Naum królewskim gestem machnął koronkową chusteczką i natychmiast ryknęły trąbki, ogłaszając początek turnieju.

Zasady były wyjątkowo proste. Łuczników po jednym wywoływano do linii, gdzie mieli oddać trzy strzały próbne (punktów nie liczono), a potem strzelali na poważnie i zwalniali miejsce kolejnemu pretendentowi. Pierwszy chybiony strzał stawał się ostatnim – łucznik odpadał z turnieju. Po każdej rundzie tarczę cofano o pięć kroków, czyniąc zadanie zawodników trudniejszym.

Ku mojemu zachwytowi nie udało mi się zrobić z siebie pośmiewiska już na rozgrzewce. Poczułam przypływ odwagi i ruszyłam do boju o nagrodę. W pierwszych pięciu podejściach zdobyłam szesnaście punktów na pięćdziesiąt możliwych i poczułam zasłużoną dumę. Z prawie dwustu towarzyszących mi rywali zostało nie więcej jak czterdziestu. Miałam szczęście pijanego. Strzały nierówno trafiały w kolorową tarczę, ani razu nie zbliżając się do środka bardziej niż na czwórkę. Najtrudniejszym zadaniem w strzelaniu z potężnego sportowego łuku okazało się naciągnięcie cięciwy. Widzowie umierali ze śmiechu, patrząc jak kucam i zaciskam łuk między kolanami, po czym naciągam jęczącą cięciwę wszelkimi możliwymi sposobami. Wypuszczona przeze mnie strzała osiągała niemożliwą z naukowego punktu widzenia zygzakową trajektorię. Czasami wydawało się nawet, że odwraca się i wraca jak bumerang. Dyżurujący przy tarczy chłopak na mój widok padał na ziemię i zasłaniał głowę rękoma. Mój łuk i kołczan kilkakrotnie sprawdzono, a potem sprawdzono jeszcze parę razy, ale wynik był cały czas ten sam – strzała niezmiennie znajdowała tarczę i trafiała w nią pod najdzikszymi kątami.