Изменить стиль страницы

– Ścierwo! – szepnął Mahoney i powiedział przez radio:

– Tu Alfa Jeden… Sfinks wychodzi z domu. Wsiada do porsche. Przygotować się do otoczenia celu. Numery rejestracyjne pojazdu: V sześć T osiem jeden K.

Natychmiast usłyszeliśmy odzew.

– Tu Beta Jeden… mamy Sfinksa jak na dłoni. Jest w naszym zasięgu. Jest nasz. Zgłosił się kolejny zespół:

– Beta Trzy na posterunku, drugie skrzyżowanie. Czekamy na niego.

– Powinien być za jakieś piętnaście sekund. Jedzie ulicą. Skręca w prawo.

Odwróciłem się do Mahoneya.

– Chcę go aresztować, Ned.

Spoglądał prosto przed siebie. Nie odpowiedział.

Obserwowałem porsche, kiedy mijało kolejne skrzyżowanie. Zakręciło. I nagle Brendan Connolly wcisnął gaz do dechy. Uciekał!

– O rany! – jęknął Mahoney i wyrzucił ogryzek.

Rozdział 106

Przyszedł meldunek radiowy.

– Podejrzany jedzie na południowy wschód. Musiał nas zobaczyć.

Pognałem we wskazanym kierunku. Wyciągałem sześćdziesiąt pięć mil na godzinę na wąskiej, krętej ulicy zabudowanej identycznymi Rezydencjami. Nadal nie widziałem srebrnego porsche.

– Jadę na wschód – powiedziałem przez krótkofalówkę. – Myślę, że stara się dojechać do autostrady. – Nic innego nie przyszło mi do głowy. Minąłem parę samochodów jadących w przeciwnym kierunku spokojną ulicą. Kilku kierowców zatrąbiło. Też bym trąbił na ich miejscu. Gnałem siedemdziesiąt pięć mil na godzinę w obszarze zabudowanym.

– Widzę go! – ryknął Mahoney.

Nacisnąłem mocniej gaz. W końcu zacząłem zmniejszać dystans. Zauważyłem niebieskiego sedana, zbliżającego się do porsche ze wschodu. To był Beta Dwa. Wzięliśmy Brendana Connolly’ego w dwa ognie. Ale pozostawało pytanie, podda się czy nie.

Nagle porsche wyskoczyło z drogi i wpadło między wysokie krzaki. Pochyliło się w przód, a potem znikło na stromej pochyłości.

Nie zwolniłem do ostatniej sekundy. Ostro zahamowałem, wpadając w poślizg kontrolowany i obracając w miejscu samochód o sto osiemdziesiąt stopni.

– Jezu Chryste! – krzyknął Mahoney.

– Myślałem, że jesteś z HRT – powiedziałem.

Roześmiał się.

– W porządku, partnerze! Łapmy drania!

Poprowadziłem sedana przez gęste zarośla, w dół stromego zbocza, pełnego wielkich kamieni i drzew. Wydostawszy się spomiędzy krzewów, nadal niewiele widziałem. Te wszystkie drzewa ograniczały widoczność. Nagle dostrzegłem porsche. Wpadło na niewielki dąb i sunęło teraz bezwładnie bokiem. Zjechało tak pięćdziesiąt stóp, aż wreszcie się zatrzymało.

Sfinks został unieruchomiony.

Łapać drania!

Rozdział 107

Chcieliśmy dopaść Sfinksa, Mahoney i ja. Traktowałem to osobiście, Mahoney może też. Zjechałem na luzie jeszcze kilkadziesiąt jardów i zacząłem hamować, aż samochód się zatrzymał. Wyskoczyliśmy z niego. Ślizgaliśmy się na stromym wzgórzu, pokrytym mułem.

– Zawoalowany sukinsyn! – krzyknął Ned Mahoney, kiedy biegliśmy, potykając się.

– Co mu zostawało? Musiał uciekać.

– To było do ciebie. Ty jesteś wariat! Co za jazda!

Zobaczyliśmy, że Brendan Connolly wysiada z uszkodzonego porsche. Zataczał się. Wycelował do nas z pistoletu i strzelił szybko raz za razem. Nie był snajperem, ale w magazynku miał ostre naboje.

– Sukinsyn! – zaklął Mahoney i strzelił w porsche. Po to tylko, by Connolly wiedział, że jeśli zechcemy, możemy położyć go trupem. – Odłóż broń! – krzyknął. – Odłóż broń!

Brendan Connolly pobiegł w dół wzgórza, ale często się potykał. Skracaliśmy dystans, aż zbliżyliśmy się na trzydzieści jardów.

– Zostaw to mnie – powiedziałem do Mahoneya.

Brendan Connolly obejrzał się przez ramię. Był zmęczony lub przestraszony albo jedno i drugie. Przebierał ciężko nogami i machał rękami. Może i ćwiczył na siłowni, ale nie był przygotowany na taki wysiłek.

– Cofnij się! Będę strzelał! – krzyknął. Był o krok ode mnie.

Wpadłem na niego jak rozpędzony ciągnik siodłowy na toczący się w żółwim tempie kompaktowy samochodzik. Connolly padł i potoczył się bezwładnie. Ja nadal stałem prosto. Nawet nie straciłem równowagi. To była przyjemna część śledztwa, rekompensata za wszystkie nasze nietrafione decyzje i porażki.

Connolly toczył się bezradnie dwadzieścia stóp, a potem popełnił swój największy błąd – wstał.

Nie minęła sekunda, a już znalazłem się przy nim. Miałem Sfinksa na wyciągnięcie ręki, tak jak chciałem. Byłem solo z draniem. Z tym, który sprzedał swoją żonę, matkę swoich dzieci.

Prawą ręką uderzyłem mocno w przegrodę nosową Connelly’ego. Trafiłem idealnie, w każdym razie prawie idealnie. Sądząc po trzasku, który się rozległ, złamałem mu nos. Upadł na jedno kolano, ale znów wstał. Były futbolista. Były twardziel. Teraz dupek.

Nos miał przestawiony. Drobiazg. Przyłożyłem mu hakiem w dołek i tak mi się to spodobało, że zaraz poprawiłem w to samo miejsce, tym razem prawym prostym. Connolly sflaczał. Kolejny cios, krótki sierp w policzek. Każde następne uderzenie wychodziło mi lepiej.

Krótki prosty w złamany nos i Connolly zajęczał. Znów prosty. I szeroki podbródkowy. W punkt. Niebieskie oczy Brendana Connolly’ego uciekły w głąb czaszki. Powieki mu się zamknęły, padł w błoto i tak pozostał, w odpowiednim dla niego miejscu.

Zza pleców usłyszałem głos Mahoneya, który stał kilka jardów wyżej:

– Tak się to załatwia w stolicy? Spojrzałem na niego.

– Żebyś wiedział, dzikusie. Mam nadzieję, że robiłeś notatki.

Rozdział 108

Następnych kilka tygodni było spokojnych. Tak niepokojąco spokojnych, że można było oszaleć. Odkomenderowano mnie do kwatery głównej w Waszyngtonie. Zostałem zastępcą szefa wydziału śledczego, podlegającego bezpośrednio dyrektorowi Burnsowi. Wszyscy mówili: „Świetną synekurą”. Ale robota za biurkiem wcale mi się nie uśmiechała. Chciałem dopaść Wilka. Chciałem działać. Chciałem wyjść poza mury. Nie przyszedłem do Biura, żeby zostać gryzipiórkiem w Hooverze.

Dostałem tydzień wolnego i chodziliśmy wszędzie razem, Nana, dzieci i ja. Ale w domu panowało napięcie. Zastanawialiśmy się, jaki numer wytnie nam Christine Johnson.

Za każdym razem, kiedy spoglądałem na Alexa, czułem ucisk w sercu, za każdym razem, kiedy miałem go w ramionach albo kładłem spać pod koniec dnia. Wyobrażałem sobie, jak to będzie, gdy zniknie na zawsze z domu. Nie chciałem na to pozwolić, ale mój adwokat przestrzegł mnie, że to możliwe.

Pewnego dnia, kiedy miałem wolne, dyrektor wezwał mnie do gabinetu, więc wpadłem do Biura, podrzuciwszy najpierw dzieci do szkoły. Asystent Bumsa, Tony Woods, ucieszył się na mój widok.

– Jesteś bohaterem dnia. Ciesz się i używaj życia, ile wlezie – powiedział. Jak zawsze, przybrał ton wykładowcy elitarnego uniwerku. – To krótki kontrakt od losu.

– Tony wieczny optymista.

– Mam to zapisane w obowiązkach, młody człowieku.

Zastanawiałem się, z czego Ron Burns zwierza się swojemu asystentowi. Ciekawiło mnie także, co zaaplikuje mi tego rana. Chciałem zapytać Tony’ego o moją synekurę. Nie zapytałem jednak. Doszedłem do wniosku, że i tak pewnie by mi nie powiedział.

W gabinecie Burnsa czekała kawa i cukrowe patyczki, ale samego dyrektora nie było. Przed chwilą minęła ósma. Uznałem, że widocznie nie przyszedł jeszcze do pracy. Trudno było mi wyobrazić sobie Rona Bumsa poza biurem, chociaż wiedziałem, że ma żonę i czwórkę dzieci i mieszka w Wirginii, godzinę drogi od Waszyngtonu.

W końcu pojawił się w drzwiach. Miał na sobie krawat i niebieską szykowną koszulę z podwiniętymi rękawami. Tak więc odbył już co najmniej jedno spotkanie. Prawdę mówiąc, liczyłem na to, że nasza rozmowa nie będzie dotyczyć nowej sprawy, którą chce mi zwalić na głowę. Chyba że chodziłoby o Wilka.

Burns uśmiechnął się szeroko na mój widok. Natychmiast zrozumiał moje spojrzenie.

– Tak, mam dla ciebie kilka wrednych spraw. Ale nie dlatego chciałem się z tobą spotkać, Alex. Napij się kawy. Rozluźnij się. Jesteś na urlopie, no nie? – Wszedł do środka i usiadł naprzeciwko mnie. – Chciałem wiedzieć, jak ci się u nas układa. Tęsknisz za wydziałem zabójstw? Nadal chcesz zostać w Biurze? Jeśli chcesz, możesz odejść. Policja waszyngtońska marzy o twoim powrocie.