Изменить стиль страницы

Za moimi plecami huknął strzał. Blondyn upadł jak długi na twarz. Widziałem to wyraźnie, ale trudno mi było uwierzyć własnym oczom.

Już się nie poruszył. Zastrzelił go któryś z agentów biegnących za mną. Odwróciłem się i zobaczyłem, że Peggy Katz nadal klęczy w pozycji strzeleckiej.

Sprawdziłem, co z Rogersem i okazało się, że agent jest tylko ranny w bark. Poza tym czuł się dobrze. Wróciłem do Fens. Znalazłszy się tam, dowiedziałem się, że Paul Gautier żyje. Ale dwaj pozostali kidnaperzy uciekli. Dopadli auta na Park Drive i nasi agenci ich zgubili. Złe wieści, najgorsze.

Cała nasza operacja zawaliła się i zostaliśmy z pustymi rękami.

Rozdział 88

Chyba nigdy przez wszystkie lata pracy w policji waszyngtońskiej, a może w ogóle w policji, nie byłem równie przygnębiony po zakończeniu akcji. Jeśli wcześniej miałem jeszcze jakieś złudzenia, to teraz prysły. Popełniłem błąd, przechodząc do FBI. Metody działania federalnych były zupełnie inne niż te, do których przywykłem. Kurczowo trzymali się podręczników, instrukcji, po czym nagle robili wszystko na opak! Mieli cały arsenał środków i gigantyczny zasób informacji, ale podczas działań operacyjnych często wyłaziła z nich amatorszczyzna. Byli wśród nich świetni pracownicy i istne ofiary losu.

Po strzelaninie w Bostonie pojechałem do oddziału. Wszyscy zebrani funkcjonariusze byli w stanie głębokiego szoku. Nie mogłem ich winić. Zrobiło się jedno wielkie bagno. Jedno z najgorszych, w jakie wdepnąłem. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że o naszej klęsce zadecydowały w dużym stopniu decyzje starszego agenta Nielsena, nie miało to jednak teraz znaczenia. Klęska operacji była klęską nas wszystkich. Dwaj agenci, którzy postawili na szalę swoje życie, zostali ranni; jeden był o krok od śmierci. Może niesłusznie, ale czułem się częściowo odpowiedzialny za to, co się wydarzyło. Mówiłem Nielsenowi, że musimy jak najszybciej iść z pomocą Paulowi Gautierowi, ale mnie nie posłuchał.

Na nieszczęście mężczyzna, którego ścigałem, zmarł. Pocisk Katz trafił go w kark i wylatując, wyszarpnął gardło. Kidnaper zapewne umarł na miejscu. W jego portfelu było sześćset dolarów i nic poza tym. Miał tatuaże na plecach i ramionach. Węża, smoka i czarnego niedźwiedzia, napisy cyrylicą, których dotychczas nikt nie odszyfrował. Więzienne pamiątki. Zakładaliśmy, że był Rosjaninem. Ale nie mieliśmy nazwiska, dokumentu tożsamości, żadnych dalszych śladów.

Trupowi zrobiono zdjęcie, pobrano odciski palców i wysłano jedno i drugie do Waszyngtonu. Tam miano porównać je z danymi, więc my w Bostonie mieliśmy niewiele do roboty, póki czegoś się nie dowiemy. Po kilku godzinach odnaleziono forda explorera, którym posłużyli się dwaj zbiegli porywacze. Stał na parkingu za sklepem w Arlington, w Massachusetts. Z tego samego parkingu znikł inny samochód. Ale pewnie został już zamieniony na kolejny.

Klęska na całej linii, kołatało mi się w głowie. Gorzej być nie mogło.

Siedziałem sam w sali konferencyjnej, kryjąc twarz w dłoniach, kiedy wszedł jeden z miejscowych agentów. Wycelował we mnie oskarżycielsko palec.

– Gabinet dyrektora Burnsa na linii.

Dostałem rozkaz powrotu do Waszyngtonu. Po prostu i zwyczajnie. Burns nie chciał żadnych wyjaśnień, nie przedstawił żadnych zarzutów na temat tego, co się wydarzyło w Bostonie. Widocznie chodziło o to, żebym nie znał opinii Biura ani samego dyrektora. Nie powiem, żeby taki sposób traktowania ludzi budził moje uznanie.

O szóstej rano zjawiłem się w apartamentach SIOC. Nie spałem w nocy. Wszyscy wokół mieli pełne ręce roboty i byłem zadowolony, że nikt nie ma czasu rozmawiać o postrzeleniu dwóch agentów w Bostonie.

Kilka minut po moim przyjściu pokazała się Stacy Pollack. Wyglądała na podobnie wypompowaną jak ja, ale położyła mi rękę na ramieniu i oświadczyła:

– Wszyscy wiemy, że ostrzegałeś przed niebezpieczeństwem grożącym Gautierowi i chciałeś przyspieszyć początek akcji. Rozmawiałam z Nielsenem. Potwierdził, że to była jego decyzja.

Skinąłem głową, nie mogłem się jednak powstrzymać, by nie powiedzieć:

– Może powinnaś najpierw porozmawiać ze mną. Zmrużyła oczy, ale nie kontynuowała tematu. Po chwili stwierdziła:

– Jest coś jeszcze. Mieliśmy trochę szczęścia. Większość z nas pracowała tu przez całą noc. Skupiliśmy się na transferze pieniędzy dla Wilczego Gniazda. Wykorzystaliśmy nasze źródło informacji w świecie finansów. To Morgan Chase, nadzorujący międzynarodowe operacje banku. Udało mu się wykryć, że pieniądze wyszły z Kajmanów. Monitorowaliśmy każdy przelew z zagranicy do USA. Nasz konsultant, Robert Hatfield, powiedział, że wtedy zaczął się prawdziwy taniec. Polecenie przelewu szło od Nowego Jorku przez Boston, Detroit, Toronto, Chicago i kilka innych miast. Ale wiemy, gdzie wylądowały w końcu te pieniądze.

– Gdzie? – spytałem.

– W Dallas. Trafiły do Dallas. I znamy nazwisko odbiorcy przelewu. Mamy nadzieję, że to Wilk. W każdym razie wiemy, gdzie mieszka. Lecisz do Dallas.

Rozdział 89

Najwcześniejsze porwania, które udało się nam wyśledzić, nastąpiły w Teksasie. Teraz zastęp agentów i analityków jeszcze raz wziął je pod lupę. Każdy szczegół kolejnej sprawy był prześwietlany do dziesiątej strony, badany i analizowany w nieskończoność. Dane dotyczące miejsca zamieszkania i zatrudnienia podejrzanego tworzyły najbardziej imponujący zbiór, z jakim zetknąłem się dotychczas jako policjant. Chyba żaden miejski wydział policji, może z wyjątkiem służb Nowego Jorku i Los Angeles, nie byłby w stanie dokonać tak gigantycznego dzieła.

Biuro zgromadziło wszelkie dostępne informacje na temat człowieka, który otrzymał od nas pieniądze za pośrednictwem banku na Kajmanach. Lawrence Lipton mieszkał w High Oakland Park, zamożnej enklawie na północ od centrum Dallas. W High Oakland Park ulice biegły wzdłuż strumieni, pod koronami magnolii, dębów i hikory. Większość posesji była wymyślnie – i za niemałe pieniądze – zaprojektowana, a za dnia widziało się tam jedynie dostawców, niańki, sprzątaczki i ogrodników.

Ale zebrane przez nas informacje nie obciążały Liptona. Uczęszczał do prestiżowej szkoły Świętego Marka, a potem studiował na Uniwersytecie Teksaskim w Austin. Jego rodzina i rodzina jego żony pochodziły z Dallas i od dawna siedziały w nafcie, Lawrence jednak zwinął swoje dotychczasowe interesy i teraz był właścicielem winnicy w Teksasie, funduszu inwestycyjnego i dobrze prosperującej firmy informatycznej. Ta ostatnia działka zwróciła uwagę Monnie Donnelley, a także moją.

Lipton sprawiał wrażenie człowieka bez skazy i zmazy. Zasiadał w zarządach muzeum sztuki w Dallas, biblioteki publicznej, szpitala Baylor i był dziekanem Pierwszego Zjednoczonego Kościoła Metodystów.

Czy on może być Wilkiem?, zadawałem sobie pytanie. Nie, to wydawało się niemożliwe.

Drugiego dnia pobytu w Dallas wziąłem udział w porannej odprawie w biurze oddziału. Starszy agent Nielsen nadal kierował sprawą, ale wszyscy jasno zdawali sobie sprawę, że Ron Burns trzyma rękę na pulsie, siedząc w Waszyngtonie. Nikt z nas nie byłby zaskoczony, gdyby szef we własnej osobie pokazał się na odprawie.

O ósmej rano Roger Nielsen pojawił się w wypełnionej agentami sali. W dłoni miał podkładkę do notowania, a na niej materiały.

– Wczoraj w nocy nasi w Waszyngtonie nie zasypiali gruszek w popiele – zagaił.

Najwyraźniej ostre tempo pracy nie wprawiło go w podziw ani nie zaskoczyło. Takie zapewne były standardowe procedury operacyjne w sprawach, które znalazły się w centrum zainteresowania mediów.

– Chcę zapoznać was z ostatnimi informacjami na temat Lawrence’a Liptona. Najważniejsza brzmi: Lipton prawdopodobnie nie ma żadnych kontaktów z KGB ani z rosyjskimi organizacjami przestępczymi. Może jeszcze coś wypłynie, ale może potrafi świetnie zacierać ślady. W latach pięćdziesiątych jego ojciec przeniósł się z Kentucky do Teksasu szukać fortuny „na prerii”. Wygląda na to, że znalazł ją pod prerią, na polach naftowych zachodniego Teksasu.