Изменить стиль страницы

Rozdział 95

– O co do diabła chodzi? – powtórzył Lipton, nie ruszając się z miejsca, tonem pyskatego ważniaka, jakbym był nachalnym komiwojażerem. – Chyba ci powiedziano, że mam ważne spotkanie? Czego FBI chce ode mnie? I czemu to nie może zaczekać? Nie nauczono was, że wypada umówić się na rozmowę?

Jak na mój gust za bardzo się zgrywał. Odstawiał twardziela, ale chyba nie był taki, jakiego udawał. Po prostu przywykł drzeć pysk. Był ubrany w wymiętą niebieską koszulę, firmowy krawat, spodnie z tenisu, mokasyny z frędzelkami i miał przynajmniej kilkadziesiąt funtów nadwagi. Co taki człowiek mógł mieć wspólnego z Wilkiem?

Zmierzyłem go wzrokiem i wycedziłem:

– Chodzi o porwanie i o morderstwo. Chcesz o tym pomówić tu, w recepcji, Szterling?

Lawrence Lipton zbladł i stracił pewność siebie.

– Proszę do środka – powiedział, cofając się.

Wszedłem za nim do hali podzielonej na wiele stanowisk roboczych. Siedziała w nich chmara pracowników biurowych. Jak do tej pory sytuacja rozwijała się zgodnie z moimi oczekiwaniami. Ale miała stać się jeszcze ciekawsza. Być może Lipton był miększy, niż się spodziewałem, ale miał wielkie wpływy w Dallas. Ten budynek biurowy stał w najbardziej prestiżowej części miasta.

– Jestem Pan Potter – oznajmiłem mu, kiedy szliśmy korytarzem pokrytym eleganckimi tapetami. – A przynajmniej odgrywałem Pana Pottera ostatnim razem, kiedy rozmawialiśmy w Wilczym Gnieździe.

Nie odwrócił się, nie zareagował. Weszliśmy do wyłożonego boazerią gabinetu. Lipton zamknął drzwi. Znaleźliśmy się w rozległym pokoju z półtuzinem okien, z których rozciągał się wspaniały widok. Przy wieszaku na kapelusze wisiała kolekcja autografów kapitanów drużyn Dallas Cowboys i Texas Rangers.

– Nadal nie mam pojęcia, o co chodzi, ale daję ci dokładnie pięć minut na wytłumaczenie się – warknął Lipton. – Chyba nie wiesz, do kogo mówisz.

– Wprost przeciwnie. Jesteś najstarszym synem Henry’ego Liptona. Masz żonę, trójkę dzieci i ładny dom w Highland Park. Poza tym jesteś zamieszany w porwanie i morderstwo i od kilku tygodni jesteś pod naszą ścisłą obserwacją. W grę wchodzi przestępstwo ścigane przez siły federalne, nie powiatowe czy stanowe. Jesteś Szterling i chcę, żebyś coś zrozumiał… wszystkie twoje koneksje, wszystkie koneksje twojego ojca w Dallas teraz ci nie pomogą. Mimo to chcę ci pomóc ochronić twoją rodzinę najlepiej, jak to tylko możliwe. Wybieraj. Nie blefuję. Nigdy nie blefuję.

– Dzwonię do mojego adwokata – oświadczył i podszedł do telefonu.

– Masz takie prawo. Ale nie korzystałbym z niego na twoim miejscu. To nie przyniesie niczego dobrego.

Coś w tonie mojego głosu powstrzymało Liptona od sięgnięcia po słuchawkę. Jego miękka dłoń zawisła nad biurkiem.

– Czemu? – spytał.

– Ty mnie nie obchodzisz – wyjaśniłem mu. – Jesteś zamieszany w morderstwo. Ale widziałem twoją żonę i dzieci. Obserwowaliśmy cię, kiedy byłeś w domu. Już rozmawialiśmy z twoimi sąsiadami i znajomymi. Kiedy zostaniesz aresztowany, twoja rodzina znajdzie się w niebezpieczeństwie. Możemy ochronić cię przed Wilkiem.

Rumieniec objął twarz i szyję Liptona.

Wybuchł:

– Do diabła, co z tobą?! Zwariowałeś? Jestem szanowanym biznesmenem! W życiu nikogo nie porwałem ani nie skrzywdziłem. To wariactwo.

– Wydawałeś rozkazy. Na twój rachunek przyszły pieniądze. Pan Potter przesłał ci sto dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. A raczej FBI.

– Dzwonię do mojego prawnika! – wrzasnął Lipton. – To śmieszne i obelżywe. Nie muszę tego od nikogo wysłuchiwać.

Wzruszyłem ramionami.

– Wobec tego zwiniemy cię w najbardziej upokarzający sposób. To biuro natychmiast zostanie przeszukane. Potem twój dom w Highland Park. A potem dom twoich rodziców w Kessler Park. Biuro twojego ojca. I biuro twojej żony w muzeum sztuki.

Sięgnął po słuchawkę, ale dłoń mu drżała.

Wyszeptał:

– Odpierdol się.

Wyjąłem komórkę i rozkazałem:

– Wchodźcie do biur i domów. – Odwróciłem się do Liptona. – Jesteś aresztowany. Możesz zadzwonić do adwokata. Powiedz mu, że zostałeś zabrany do siedziby oddziału FBI.

Kilka minut potem kilkunastu agentów wpadło do tego stylowo i kosztownie urządzonego gabinetu, z którego rozciągał się taki wspaniały widok.

Aresztowaliśmy Szterlinga.

Rozdział 96

Pasza Sorokin był w pobliżu i obserwował z wielkim zainteresowaniem wszystkich i wszystko. Może przyszedł czas pokazać tym z FBI, jak załatwia się sprawy w Moskwie, pokazać im, że to nie zabawa dla dzieci, której reguły ustala policja.

Był przy biurowcu Szterlinga w Dallas, kiedy zespół FBI wpadł do środka. Wcześniej zajechała tam ponad dwudziestka agentów. Była to dziwna zbieranina: część w eleganckich ciemnych garniturach, część w granatowych wiatrówkach z krzyczącymi napisami „FBI” na plecach. Kogo tak naprawdę spodziewali się zwinąć? Wilka? Innych z Wilczego Gniazda?

Nie mieli pojęcia, w co się ładują. Ich ciemne sedany i vany parkowały na widoku, przy ulicy. Niecały kwadrans po tym, jak weszli do biurowca, wyprowadzili skutego Lawrence’a Liptona, próbującego zasłonić twarz. Prezentował sobą wyjątkowo żałosny widok. Czyżby robili to na pokaz? Po co?, zadawał sobie pytanie Sorokin. Żeby udowodnić, jacy są twardzi? Jacy sprytni? Ale nie byli sprytni.

Pokażę wam, jakim trzeba być twardym i sprytnym, pomyślał. Pokażę, że brakuje wam tego wszystkiego.

Kazał szoferowi ruszyć. Ten nie obejrzał się na szefa i nie odezwał się. Wiedział, że jego rozkazów się nie kwestionuje. Metody Wilka były dziwne i nietypowe, ale się sprawdzały.

– Przejedź koło nich – rozkazał Sorokin. – Chcę się przywitać.

Agenci FBI prowadzący Lawrence’a Liptona do vana rozglądali się nerwowo. Obok aresztowanego szedł Murzyn. Wysoki i bardzo pewny siebie. Pasza Sorokin wiedział od swojego informatora z Biura, że to Alex Cross i że jest bardzo poważany.

Jak to możliwe, że Murzyn rozkazuje podczas akcji?, dziwił się.

W Rosji pogardzano amerykańskimi Murzynami. Sorokin nigdy nie pozbył się tych uprzedzeń i nie było powodu pozbywać się ich w USA.

– Podjedź bliżej! – polecił szoferowi. Opuścił szybę. Kiedy Cross i Lipton mijali jego samochód, wyciągnął samopowtarzalny pistolet i wycelował w potylicę Szterlinga. Ale wtedy wydarzyło się coś zadziwiającego, coś, czego nie przewidział.

Alex Cross obalił Liptona na jezdnię i obaj przetoczyli się za parkujący wóz.

Skąd Cross wiedział?, zachodził w głowę Sorokin. Co takiego zobaczył, co go zaalarmowało?

I tak strzelił, ale nie miał czystego pola rażenia. Niemniej jednak strzał huknął głośno i ostrzeżenie zostało przekazane: Szterling nie jest bezpieczny. Szterling jest trupem.

Rozdział 97

Przewieźliśmy Lawrence’a Liptona do biura oddziału w Dallas i zostawiliśmy go tam. Zagroziłem, że przeniosę go do Waszyngtonu, jeśli miejscowa policja albo prasa będą usiłowały się wtrącać. Zawarłem z nimi umowę. Obiecałem wywiadowcom z Dallas, że dostaną Liptona, kiedy tylko z nim skończymy.

O jedenastej wieczorem powlokłem się do pozbawionego okien pokoju przesłuchań. Był sterylny, przytłaczający i czułem się w nim tak, jakbym odwiedził go już kilkaset razy wcześniej. Skinąłem głową Lawrence’owi Liptonowi. Nie zareagował; wyglądał okropnie. Ja pewnie też.

– Możemy pomóc tobie i twojej rodzinie. Możemy zapewnić im bezpieczeństwo. Nikt inny teraz ci nie pomoże – oświadczyłem. – Taka jest prawda.

– Nie chcę więcej z tobą rozmawiać – odezwał się w końcu Lipton. – Już ci powiedziałem, nie jestem wplątany w żadne gówno, o które mnie oskarżasz. Nie będę więcej rozmawiał. Sprowadź mojego adwokata. – Gestem kazał mi wyjść.

Przez ostatnie siedem godzin przesłuchiwali go inni agenci FBI. To była moja trzecia sesja i wcale nie szło mi lepiej. Jego prawnicy byli nieopodal, ale powstrzymali się od działania. Zostali poinformowani, że ich klient może zostać urzędowo oskarżony o porwanie i zmowę w celu popełnienia morderstwa i natychmiast będzie przetransportowany do Waszyngtonu. Jego ojciec również przebywał w budynku, ale odmówiono mu spotkania z synem. Odbyłem z nim rozmowę. Płakał i upierał się, że aresztowanie jego syna to pomyłka. Usiadłem naprzeciwko Lawrence’a.