Изменить стиль страницы

Nagle ze stodoły gruchnęła muzyka. Rozpoznałem chóralny śpiew Queen. Piosenkę o jeżdżeniu rowerem. Brzmiało to zupełnie absurdalnie w środku nocy, wśród pustych pól.

– Nie wiemy, czy popełnił jakieś przestępstwo – rzekł Powiesnik, przykucając obok mnie.

– Ani czy kogoś porwał – dodałem. – Ale może przetrzymywać kogoś w tej stodole. Może tego chłopaka ze Świętego Krzyża. Taylor wie o istnieniu Wilczego Gniazda, wie nawet o skanowaniu siatkówki. Raczej nie jest niewiniątkiem.

– Bierzemy go – rozkazał starszy agent. – Może być uzbrojony – powiedział do pozostałych. – Jeśli okaże się, że ma broń, macie postępować zgodnie z instrukcjami.

Wyznaczył Nielsena i Bugliarella do pilnowania drugiej strony stodoły, na wypadek gdyby Taylor próbował się tamtędy wydostać. Powiesnik, Katz i ja mieliśmy wejść drzwiami, którymi wszedł podejrzany.

– Jesteś przekonany, że mamy go teraz zaatakować?

– To już zdecydowane – powiedział ściśniętym głosem.

Ruszyliśmy do drzwi stodoły. Queen śpiewał głośno: want to ride my bicycle! Bicycle! Bicycle! W całej tej akcji było coś dziwnego. Biuro miało znakomity dopływ informacji, jego personel był fantastycznie przygotowany teoretycznie i dobrze wyszkolony, ale dawniej zawsze wkraczałem na miejsce przestępstwa z ludźmi, których znałem i którym ufałem.

Drewniane wrota nie były zamknięte na skobel ani na kłódkę. Widzieliśmy to, kucając w wysokich krzewach, w odległości kilku stóp od stodoły.

Nagle muzyka ucichła.

Usłyszałem głosy dobiegające ze środka. Głosy, nie głos. Ale nie potrafiłem zrozumieć słów.

– Powinniśmy go obezwładnić. Teraz, zaraz – szepnąłem Powiesnikowi. – Nie ma odwrotu. Musimy zaatakować.

– Nie mów mi…

– Właśnie ci mówię – powiedziałem.

Zamierzałem przejąć dowodzenie. Powiesnik za długo się wahał. Kiedy już znaleźliśmy się tak blisko celu, nie powinniśmy się ociągać.

– Wchodzę pierwszy. Wy za mną – poleciłem.

Powiesnik nie odrzucił mojej decyzji, nie kłócił się.

Katz nie odezwała się.

Szybko pobiegłem do stodoły, wyciągając broń z kabury. W kilka sekund dotarłem do wrót. Kiedy je otwierałem, zaskrzypiały ciężko. Ze środka trysnęło ostre światło, oślepiając mnie na chwilę.

– FBI! – krzyknąłem ile sił w płucach.

FBI, Jezu!, pomyślałem.

Taylor spojrzał na mnie zaskoczony i przestraszony. Trzymałem go na muszce. Nie miał pojęcia, że jest śledzony. Działał w swojej własnej bezpiecznej strefie, no nie?

W cieniach stodoły dojrzałem jeszcze kogoś. Młodego mężczyznę przywiązanego skórzanymi rzemieniami do drewnianego słupa, wspierającego belkę strychową. Nie miał na sobie ubrania. Niczego. Jego klatka piersiowa i genitalia były zakrwawione. Ale Francis Deegan żył!

– Jesteś aresztowany… Panie Potter!

Rozdział 76

Pierwsze przesłuchanie Pottera odbyło się w małej bibliotece jego wiejskiego domu. Była przytulna i urządzona ze smakiem. W tym niewinnie wyglądającym pomieszczeniu trudno było sobie wyobrazić, że kilka kroków dalej działy się takie straszliwe potworności. Potter siedział na ciemnej drewnianej ławce, skuty, z rękami przed sobą. Spoglądał na mnie. W jego ciemnych oczach gotowała się wściekłość.

Siedziałem naprzeciwko niego na krześle. Przez długą chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, a potem rozejrzałem się po pomieszczeniu. Robione na zamówienie regały i szafki zasłaniały wszystkie ściany. Na dużym dębowym biurku komputer, drukarka, szuflady na pisma przychodzące i wychodzące, stosy niepoprawionych prac. Za biurkiem drewniana zielona deseczka z napisem: „Pobłogosław Naszą Mszę”. Nic nie zdradzało prawdziwego charakteru Taylora czy „Pana Pottera”.

Przeleciałem wzrokiem nazwiska na grzbietach książek. Richard Russo, Jamaica Kincaid, Zadie Smith, Martin Amis, Stanley Kunitz.

Krążyła opinia, że Biuro ma zgromadzony niewiarygodny zasób informacji i często wie dużo o zatrzymanym jeszcze przed przesłuchaniem. Tak było w przypadku Taylora. Wiedziałem o jego chłopięcych latach w Iowa, o studiach na uniwersytecie w rodzinnym stanie i w Nowym Jorku. Nikt nie podejrzewał go o jakieś mroczne tajemnice. Tego roku miał awansować i podpisać stałą umowę o pracę, kończył książkę poświęconą Rajowi utraconemu Miltona i artykuł o Johnie Donnie. Wersje robocze tych literackich przedsięwzięć leżały na biurku.

Wstałem i przerzuciłem kartki.

Jest zorganizowany – pomyślałem. Każda część życia w innej przegródce. Coś pięknego.

– Interesujący materiał – powiedziałem.

– Uważaj, nie zrób mi bałaganu – ostrzegł mnie.

– Och, przepraszam. Będę uważał. – Obiecałem to takim tonem, jakby nic, co napisał na temat Miltona czy Donne’a, nie miało już znaczenia. Przejrzałem kolejne półki. Stały tam: Oxford English Dictionary, The Riverside Shakespeare, kwartalniki poświęcone Szekspirowi i Milionowi, Gravity’s Rainbow i Merck Manual.

– To przesłuchanie jest nielegalne. Sam to wiesz. Chcę zobaczyć się z moim adwokatem – powiedział, kiedy znów usiadłem. – Zaraz.

– Och, to tylko taka luźna rozmówka – odparłem. – Towarzyskie gadu – gadu. Czekamy na przyjazd twojego adwokata. Chodzi tylko o to, żeby się poznać.

– Dzwoniono do mojego adwokata? Do Ralpha Guilda w Bostonie? – spytał Taylor. – Nie rób sobie ze mnie jaj.

– Z tego co wiem, dzwoniono. Jak to było? Zwinęliśmy cię około ósmej rano. A do niego zatelefonowano o wpół do dziewiątej.

Taylor spojrzał na swój zegarek. Jego ciemne oczy zapłonęły.

– Jest dopiero pół godziny po północy! Wzruszyłem ramionami.

– No to nic dziwnego, że twój adwokat jeszcze nie dotarł. Nawet nie zostałeś zatrzymany. Więc uczysz literatury angielskiej, zgadza się? W szkole lubiłem literaturę, masę czytałem, wciąż czytam, ale wolałem nauki ścisłe.

Taylor nie spuszczał ze mnie rozwścieczonego spojrzenia.

– Zapominasz, że zabrano Francisa do szpitala. Na formularzu jest dokładny czas odjazdu karetki. Pstryknąłem palcami i skrzywiłem się.

– Zgadza się. Oczywiście. Zabrali go trochę po dziewiątej. Sam podpisałem formularz. Mam doktorat jak ty. Z psychologii, u Johnsa Hopkinsa, w tym… tam… Baltimore.

Homer Taylor zakołysał się w przód i w tył.

Pokręcił głową.

– Nie zastraszysz mnie, pierdolony dupku. Taki człowieczek jak ty nie zapędzi mnie w kozi róg. Jeszcze się przekonasz. Już wierzę w ten twój doktorat. Może w jakimś wsiowym stanie. Na uniwerku dla buraków.

Zignorowałem te szyderstwa.

– Zabiłeś Benjamina Coffeya? Myślę, że tak. Zaczniemy szukać ciała trochę później, rano. Czemu nie zaoszczędzisz nam zachodu?

Taylor się uśmiechnął.

– Zaoszczędzić wam zachodu? Dlaczego miałbym to zrobić?

– Tak się składa, że jest na to świetne wytłumaczenie. Bo później będziesz potrzebował mojej pomocy.

– No to później zaoszczędzę wam zachodu, kiedy mi pomożesz. – Na jego twarzy ukazał się złośliwy uśmieszek. – Co ty robisz w FBI? – spytał w końcu. – Służysz za żywy dowód zniesienia niewolnictwa?

Uśmiechnąłem się.

– Nie. Tak naprawdę jestem twoją ostatnią deską ratunku. Lepiej z niej skorzystaj.