– Jak każdy.
– Powiem panu coś o kręceniu filmów – zadeklarował Norman z ożywieniem. – To nie sam splendor i blichtr. Produkcja marzeń dla ludzi to najbardziej brutalna i bezwzględna branża pod słońcem. Bezpardonowe ciosy w plecy, walka o forsę, sławę, o zwrócenie na siebie uwagi… sprawiają, że ludzie robią dziwne rzeczy. Mój scenariusz wziął Paramount. Prowadzą rozmowy z Willisem. Z Bruce’em Willisem. Bardzo się zainteresował.
– Życzę powodzenia – rzekł Myron.
Norman rozpromienił się.
– Dzięki, Bernie, to miło z pańskiej strony. Naprawdę. Streściłbym panu ten film, niestety, mam związane ręce. Wie pan, jak to jest. W Hollywoodzie kradną na potęgę. Wytwórnia żąda dyskrecji.
– Rozumiem.
– Nie to, żebym panu nie ufał. Wymagają tego wytwórnie. Muszą chronić swoje interesy, prawda?
– Tak.
– Zdradzę tylko, że to film sensacyjno – przygodowy. Ale z sercem. A nie zwykła strzelanka. Chciał w nim zagrać Harrison Ford, szkoda, że jest za stary. Willis będzie w sam raz. Nie jest to mój ulubieniec, ale co poradzić.
– Uhm.
Stacja przy Sto Dwudziestej Pierwszej Ulicy nie należała do najprzyjemniejszych. Myron przypuszczał, że w dzień jest tu dość bezpiecznie, niemniej dziś czuł się odrobinę raźniej dzięki temu, że wziął z sobą broń. Nie lubił nosić „kopyta” i rzadko to robił. Nie z powodu wrodzonej wrażliwości, po prostu cenił wygodę. Kabura na ramieniu wrzynała się w pachę, wywołując swędzenie niczym wełniany kondom. Po wczorajszym wieczorku zapoznawczym z Panterką i Cegłówą poruszanie się po mieście bez broni byłoby jednak lekkomyślne.
– W którą stronę? – spytał.
– Do centrum.
Ruszyli Broadwayem na południe. Myron szedł i kiwał głową, słuchając opowieści Normana o blaskach i cieniach Hollywoodu. Z każdym krokiem dzielnica porządniała. Minęli znajomą żelazną bramę Uniwersytetu Columbia i skręcili w lewo.
– To tam – powiedział Norman. – W pół drogi między przecznicami.
Po obu stronach ulicy biegły niskie domy, w których mieszkali głównie doktoranci i wykładowcy Columbii. Dziwne, że również kelnerka z baru. A zresztą czemu nie. Nic, co wiązało się z jej udziałem w tej sprawie, nie miało na razie sensu. Równie dobrze mogła mieszkać, na przykład, z Bruce’em Willisem w Hollywood.
– Pan próbuje jej pomóc, tak? – wyrwał go z zamyślenia towarzysz.
– Słucham?
Norman Lowenstein zatrzymał się. Spoważniał.
– Ta historia z firmą telefoniczną. Nałgał pan. Myron nie odpowiedział.
– Proszę pana. – Norman położył dłoń na ręce Myrona. – Hector to dobry człowiek. Przyjechał do Stanów goły. W tej garkuchni urabia ręce po łokcie. On, jego żona i syn harują od świtu do nocy. Świątek, piątek. I cały czas w strachu, że ktoś im to zabierze. Ten lęk… mąci mu jasność myślenia. Ja nie nam nic do stracenia, więc niczego się nie boję. Łatwiej dostrzegam pewne rzeczy. Rozumie pan?
Myron skinął głową.
Normanowi przygasł wzrok, bo spojrzał w oczy rzeczywistości. Myron przestał wreszcie prześlizgiwać się po nim spojrzeniem, które ledwo zauważa wiek, wzrost, płeć. Pierwszy raz przyjrzał mu się naprawdę i zdał sobie sprawę, że pod jego kłamstwami i samooszukiwaniem się kryją się marzenia, nadzieje, pragnienia i potrzeby właściwe tylko gatunkowi ludzkiemu.
– Martwię się o Sally – ciągnął Norman. – Być może przeszkadza mi to jasno myśleć, ale wiem jedno: nie odeszłaby tak nagle bez pożegnania się ze mną. Tego by nie zrobiła. – Zatrzymał się i popatrzył Myronowi w oczy. – Pan nie jest z firmy telefonicznej, co?
– Nie.
– Chce pan jej pomóc?
– Tak – odparł Myron. – Chcę.
– To tutaj. – Norman wskazał głową dom. – Mieszkanie dwa E.
Pozostał na ulicy. Myron wszedł na ganek i nacisnął guzik 2E. Nikt się nie odezwał. Żadna niespodzianka. Nacisnął klamkę. Drzwi nie puściły.
– Niech pan tam zostanie – powiedział do Normana. Prawdziwym zadaniem otwieranych przez domofon drzwi, niestanowiących żadnej przeszkody dla przestępców, było zapobiec wtargnięciu włóczęgów i rozbiciu przez nich w holu obozowiska. Myron musiał zaczekać, aż ktoś będzie wchodził lub wychodził, żeby się dostać do środka, tak jakby tutaj mieszkał. Niepodobna, żeby mężczyzna w beżach i markowej koszuli z guziczkami wzbudził podejrzenia lokatorów. Gdyby jednak towarzyszył mu obdartus, te same osoby mogłyby zareagować inaczej.
Myron zszedł dwa stopnie niżej. Ujrzawszy przez szybę dwie młode kobiety, obmacał kieszenie, niby to szukając kluczy, po czym zdecydowanym krokiem podszedł do drzwi, uśmiechnął się i zaczekał, aż je otworzą. Pantomima okazała się niepotrzebna. Młode kobiety, zapewne studentki, nawet nie podniosły oczu, w najlepsze mieląc językami. Paplały na wyprzódki, w ogóle nie słuchając tego, co do siebie mówią. Nie zwróciły na niego najmniejszej uwagi. Co za umiar. Oczywiście nie mogły widzieć jego tyłka, stąd też ich samokontrola, aczkolwiek godna podziwu, była poniekąd zrozumiała.
Obejrzał się na Normana. Ten na szczęście odprawił go gestem.
– Niech pan idzie. Nie chcę sprawić kłopotów – powiedział.
Myron puścił drzwi.
Korytarz był taki, jak oczekiwał. Pomalowany na biało. Bez pasków i deseni. Na ścianie samotna tablica ogłoszeniowa, przypominająca manifest polityczny schizofrenika. Z tuzinami ulotek informujących o wszystkim, od tańców sponsorowanych przez Indiańskie Stowarzyszenie Gejów i Lesbijek po wieczory poezji ultraprawicowej grupy poetyckiej Przegląd Rusha Lim – baugha. Ach, uczelniane życie.
Wszedł po schodach oświetlonych dwiema nagimi żarówkami. Dzisiejsze spacery i marsze po schodach dały się we znaki jego słabszemu kolanu. Staw chodził jak zardzewiały zawias. Myron miał wrażenie, że ciągnie za sobą nogę. Trzymając się poręczy, zadawał sobie pytanie, co będzie, gdy z wiekiem zacznie dokuczać mu artretyzm.
Plan piętra był daleki od symetrii. Drzwi porozmieszczano jakby na chybił trafił. Te z numerem 2E znalazł na końcu korytarza, dobry kawałek od pozostałych. Podsuwało to myśl, że mieszkanie powstało później, jakby ktoś po odkryciu dodatkowej powierzchni z tyłu domu postanowił zrobić tu pokoje. Myron zapukał. Cisza. Żadna niespodzianka. Rozejrzał się po korytarzu. Pusto. Dobrze, że nie było z nim Normana. Nie chciałby ktoś widział, że się włamuje.
Nie miał do tego wielkiej smykałki. Z biegiem lat poduczył się nieco fachu, ale forsowanie zamków przypominało grę wideo. Na wyższy poziom przechodziłeś, gdy nad tym popracowałeś. Lecz on się nie przykładał. Po prostu nie lubił się włamywać. Brakło mu wrodzonego drygu. Najczęściej – wzorując się na Bameyu z serialu Mission: Impossible – zadania związane z mechaniką pozostawiał Winowi.
Sprawdził drzwi i stropił się. Nawet jak na nowojorskie zwyczaje te ryglowe zamki robiły imponujące wrażenie. Trzy, jeden nad drugim, najniższy piętnaście centymetrów nad gałką, ostatni piętnaście centymetrów od górnej framugi. Najwyższej jakości. Sądząc po braku zadrapań i połysku, całkiem nowe. Dziwne. Czy takie środki bezpieczeństwa świadczyły o nadzwyczajnej ostrożności Sally – Carli, czy też o nienormalności? Dobre pytanie. Ponownie przyjrzał się zamkom. Win z radością podjąłby to wyzwanie. Ale nie on. Wiedział, że sobie z nimi nie poradzi.
Gdy się zastanawiał, czy zdoła wkopać drzwi do środka, coś zauważył. Przysunął się bliżej, zerknął przez szparę i znowu się zdziwił. Rygle nie były zasunięte. Po co kupować takie drogie zamki i z nich nie korzystać? Chwycił gałkę. Drzwi były zatrzaśnięte, ale dało się je otworzyć z pomocą „celuloidu”.
Wyjął kartę. Nie pamiętał, kiedy użył jej poprzednio. Wyglądała nieskazitelnie. Wręcz dziewiczo. Wsunął ją w szparę. Mimo że zamek był stary, trafienie na właściwe miejsce zajęło mu pięć minut. Odepchnął zatrzask. Chwycił gałkę. Drzwi się otworzyły.
Ledwie je trochę uchylił, uderzył go smród.
Z przedpokoju niczym sprężony gaz buchnął mrożący krew w żyłach fetor. Myron poczuł, jak mu się przewraca żołądek. Lekko go zemdliło, pierś przygniótł ciężar. Znał tę woń. Wystraszony, poszukał w kieszeniach chusteczki, ale nie znalazł. Zatkał więc nos i usta zgiętym łokciem, jak Bela Lugosi w Draculi. Nie miał ochoty tam wchodzić. Źle znosił takie sytuacje. Wiedział, że cokolwiek zobaczy za tymi drzwiami, obraz ten nie opuści go nigdy, nawiedzając nie tylko w nocy, często również w dzień. Że zostanie z nim jak drogi sercu przyjaciel, co jakiś czas klepiąc go po ramieniu, gdy będzie sądził, że jest sam.