Daisy Jeannotte. Z kim miała się spotkać? Jaki zwariowany kurs prowadziła? Ile niewinnych dusz zamierzała zabrać ze sobą?
Heidi Schneider. Kto czuł się aż tak zagrożony przez jej dzieci, że uciekł się do brutalnego morderstwa? Czy ich śmierć zapowiadała dalsze zabijanie?
Jennifer Cannon. Amalie Provencher. Carole Comptois. Czy ich śmierć też była częścią tego szaleństwa? Jakie demoniczne zasady naruszyły? Czy taka była choreografia jakiegoś piekielnego rytuału? Czy moją siostrę czekał ten sam los?
Na dźwięk telefonu podskoczyłam i zrzuciłam latarkę. Modliłam się, żeby to był Ryan. I żeby miał Jeannotte. Ale w słuchawce usłyszałam głos siostrzeńca.
– Kurczę, ciociu Tempe. Chyba wszystko spieprzyłem. Zadzwoniła. Znalazłem to na innej kasecie.
– Jakiej innej kasecie?
– Mam jedną z tych starych sekretarek na małe kasetki. Jedna z nich nie chciała się przewijać, więc włożyłem nową. Nie myślałem o niej aż do chwili, kiedy przyszła do mnie koleżanka. Byłem na nią trochę wkurzony, bo w zeszłym tygodniu mieliśmy gdzieś razem wyskoczyć, ale gdy po nią wtedy poszedłem, nie było jej w domu. I dlatego dzisiaj wieczorem nie chciałem z nią gadać, ale upierała się, że zostawiła wiadomość. Pokłóciliśmy się, więc znalazłem tę starą kasetę i ją włączyłem. Faktycznie, była jej wiadomość, ale była też jedna od Harry. Zupełnie na końcu.
– I co mówiła twoja matka?
– Wydawała się wkurzona. Znasz ją, ciociu. Ale chyba też się czegoś bała. Była na jakiejś farmie czy coś w tym rodzaju i chciała stamtąd wyjechać, tylko że nikt nie miał ochoty odwieźć ją do Montrealu. Więc chyba nadal jest w Kanadzie.
– Coś jeszcze mówiła? – Moje serce biło tak mocno, że Kit pewnie je słyszał.
– Powiedziała, że wszystko jest straszne i chciała wracać. Potem taśma się skończyła, a może Harry się rozłączyła. Nie jestem pewien. Wiadomość się po prostu skończyła.
– Kiedy dzwoniła?
– Pam wykręciła w poniedziałek. Wiadomość Harry była następna.
– Nie masz datownika?
– Ta sekretarka to prawie antyk.
– A kiedy zmieniłeś kasetę?
– Chyba w środę albo w czwartek, nie bardzo pamiętam. Ale na pewno przed weekendem.
– Kit, pomyśl!
Na linii coś zahuczało.
– To było w czwartek. Byłem na łodzi i wróciłem do domu zmęczony, kaseta nie chciała się przewinąć, więc ją wyjąłem. To wtedy włożyłem nową. Cholera, to znaczy, że ona dzwoniła co najmniej cztery dni temu, może nawet sześć. Boże, mam nadzieję, że wszystko z nią w porządku. Jak na nią, to była nieźle spanikowana.
– Chyba wiem, z kim ona tam jest. Będzie dobrze, – Sama nie wierzyłam w to, co mówię.
– Daj mi znać, jak tylko z nią porozmawiasz. Powiedz, że fatalnie się z tego powodu czuję. Po prostu wtedy nie pomyślałem…
Podeszłam do okna i przyłożyłam twarz do szyby. Lód zmienił uliczne latarnie w małe słoneczka, a okna sąsiadów w świecące prostokąty. Pomyślałam o siostrze, gdzieś tam, w tej burzy i łzy spłynęły mi po policzkach.
Wróciłam do łóżka, włączyłam lampę i czekałam już tylko na telefon od Ryana.
Czasami światła przygasały, migotały i z powrotem jasno się zapalały. Minęło tysiąc lat. Telefon milczał.
Zasnęłam. Sen przyniósł objawienie.
32
Stoję i patrzę na stary kościół. Jest zima, na drzewach nie ma liści. Chociaż niebo jest zaciągnięte chmurami, gałęzie rzucają pajęczyny cieni na ściany z szarego kamienia. W powietrzu pachnie śniegiem i panuje przedburzowa cisza. Z daleka widzę zamarznięte jezioro.
Otwierają się drzwi i w łagodnym, żółtym świetle lampy staje postać. Waha się, a potem rusza w moim kierunku, pochylając głowę idzie pod wiatr. Podchodzi bliżej i widzę, że to kobieta. Twarz ma przysłoniętą i ubrana jest w długą, czarną suknię.
Kiedy jest już blisko, pojawiają się pierwsze płatki śniegu. Trzyma w ręku świecę i teraz widzę, ze pochyla się, bo chce osłonić płomień. Ciekawe, że jeszcze nie zgasł.
Kobieta zatrzymuje się i ruchem głowy każe mi iść za sobą. Woalka cała pokryta jest śniegiem. Wytężam wzrok, chcąc rozpoznać jej twarz, ale obraz się rozmazuje, jak kamyki na dnie głębokiej wody.
Zawraca, ja chcę iść za nią.
Ona idzie wciąż dalej i dalej. Mój niepokój narasta i próbuję ją gonić, ale ciało nie chce mnie słuchać. Nogi są ciężkie i idę bardzo wolno. Ona znika w drzwiach. Wołam ją, ale nie mogę wydać żadnego dźwięku.
Wreszcie i ja wchodzę do kościoła, w środku panuje mrok. Ściany z kamienia, klepisko pod stopami. Wysoko nad głową w ciemności toną okna. Widać przez nie płatki śniegu unoszące się w powietrzu jak dym.
Nie pamiętam, dlaczego przyszłam do kościoła. Czuję się winna, bo wiem, że to było coś ważnego. Ktoś mnie tu przysłał, ale nie pamiętam, kto to był.
Przedzieram się przez mrok, spoglądam na swoje stopy i widzę, że są bose. Wstydzę się, bo nie pamiętam, gdzie zostawiłam buty. Chcę wyjść, ale zgubiłam drogę. Czuję, że jeżeli nie wykonam swojego zadania, to nie będę mogła stąd wyjść.
Naglę słyszę przytłumione głosy i odwracam się w tamtym kierunku. Coś leży na ziemi, ale jest bardzo niewyraźne; miraż, którego nie mogę rozpoznać. Ruszam w tamtym kierunku, a cienie rozchodzą się i stają się pojedynczymi przedmiotami.
Krąg kokonów. Przyglądam im się z góry. Są zbyt małe jak na ciała, ale mają ich kształty.
Biorę jeden i zaczynam odwijać. Słyszę przytłumione brzęczenie. Odchylam tkaninę, ze środka wylatują muchy i lecą w stronę okna. Szyby są zamarznięte, patrzę, jak owady wspinają się po nich, choć muchy nie lubią zimna.
Patrzę znowu na kokon, nie spieszę się, bo wiem, że to nie jest ciało. Zwłok się w ten sposób nie owija i nie układa.
Myliłam się, to są zwłoki. I rozpoznaję twarz. Patrzy na mnie Amalie Provencher, twarz niczym rysunek w szarym kolorze.
Nadal nie mogę się spieszyć. Kolejno odwijam każde z zawiniątek, z każdego wylatują muchy i kierują się w stronę okna. Twarze mają biały kolor, oczy w czymś utkwione, ale nie znam ich. Jedną z nich jednak rozpoznaję.
Wiem, że to jest dziecko, zanim odwijam materiał. Jest o wiele mniejsze od pozostałych. Nie chcę patrzeć, ale nie mogę się cofnąć.
Nie! Zapieram się, ale to nic nie daje.
Carlie leży na brzuchu, z dłońmi zwiniętymi w piąstki.
Jest ich jeszcze dwoje, malutkich, leżą obok siebie.
Chcę krzyknąć, ale nie mogę.
Czuję dłoń na swojej ręce. Patrzę w górę i widzę moją przewodniczkę. Zmieniła się, a może po prostu wyraźniej ją widać.
To jest zakonnica, ma postrzępiony i pokryty pleśnią habit. Kiedy się rusza, słychać uderzające o siebie paciorki różańca, czuć woń mokrej ziemi i zgnilizny.
Podnoszę wzrok, kakaową cerę pokrywają czerwone wrzody, z których coś się sączy. To Elisabeth Nicolet.
– Kim jesteś? – pytam ją w moich myślach, ale ona odpowiada.
– Cała w szacie najczarniejszej.
Nic nie rozumiem.
– Dlaczego tu jesteś?
– Jestem niechętną oblubienicą Chrystusa.
Pojawia się druga postać. Stoi w niszy, mrok okrywa jej twarz i sprawia, że włosy są matowoszare. Patrzy w moje oczy i mówi coś, ale te słowa do mnie nie dochodzą.
– Harry! – krzyczę do niej, ale i mój głos jest cichy i słaby.
Harry nie słyszy. Wyciąga obie ręce i rusza ustami, czarny owal w widmie twarzy.
Znowu krzyczę i znowu mnie nie słychać.
Ona mówi, słyszę ją, choć bardzo słabo, jakby znajdowała się po drugiej stronie jeziora.
– Pomóż mi. Ja umieram.
– Nie! – Chcę biec, ale nie mogę ruszyć z miejsca.
Harry wchodzi do korytarza, którego wcześniej nie widziałam. Nad nim widzę napis: ANIOŁ STRÓŻ. Harry zmienia się w cień i wtapia się w ciemność.
Znowu ją wołam, ale już nie wraca. Chcę iść do niej, ale moje ciało jest nieruchome, po policzkach płyną mi tylko łzy.
Moja towarzyszka się zmienia. Z pleców wyrastają jej skrzydła pokryte ciemnymi piórami, a twarz robi się blada i pokrywa się głębokimi rysami. Oczy zmieniają się w kawałki kamienia. Patrzę w nie, tęczówki, brwi i rzęsy, tracą kolor. We włosach pojawia się białe pasmo i biegnie do tyłu, oddzielając kawałek skalpu i wyrzucając go wysoko w powietrze. Tkanka upada na podłogę, a na nią siada rój much z okna.