Изменить стиль страницы

Melanie włączyła telewizor. Elegancka spikerka spoglądała poważnie w kamerę i mówiła:

– Dziś rano w centrum Bostonu miała miejsce strzelanina. Pokazano fasadę hotelu. Ludzie gapili się na drzwi wejściowe. Paru turystów robiło zdjęcia.

– Na razie nie wiadomo, co się stało – powiedziała spikerka i migawka skończyła się bez komentarza.

Melanie wyłączyła odbiornik. Wzięła gazetę, przejrzała ją, odłożyła. Wzięła popielniczkę. Ręce jej się trzęsły. Jezu, jakie ona ma małe dłonie, zauważył Dawid. Nie wyobrażał sobie, żeby kiedyś była zamknięta w szopie z kimś w rodzaju Russella Lee Holmesa.

Postawił laptopa na stole. Zamierzał pracować przez całą noc: szukać informacji, załatwić dokumenty. Punktualnie o siódmej rano miał się spotkać z Lairmore’em. Nie będzie miło. Lairmore lubił porządek, chciał mieć wszystko poukładane jak w pudełeczku. Nie będzie zadowolony, kiedy się dowie, że jego agenci badają sprawę morderstwa sprzed dwudziestu pięciu lat.

Poszedł do kuchni, wrzucił mrożonki do lodówki i zawahał się.

Plecy go zabolały. Cholera, ból narastał.

Nie spał dobrze, był zdenerwowany. No i strzelał, a kopnięcia broni nigdy nie wychodziły mu na zdrowie. Dobrze, że go przydzielono do tych nudnych papierzysk. Nie mógłby ganiać przestępców po ciemnych zaułkach. Nie był już Supermanem. Jego życie ograniczało się do trzech radosnych opcji każdej nocy: marchewka, kalafior czy brokuły?

Wybrał kalafiora i wetknął dwie torby mrożonek za pasek dżinsów. Wyglądał jak idiota i tak też się czuł.

Melanie nie siedziała już na kanapie. Wróciła do okna i stała z dłońmi na szybie. W jej postawie było coś przeraźliwie smutnego i zastraszonego.

Nagle nawiedziło go wspomnienie. Miał dziewięć lat, a matka wreszcie wróciła ze szpitala. Leżała na kanapie w salonie, a on, ojciec i Steven stali wokół niej. Ojciec i brat uśmiechali się z wysiłkiem. Ojciec wyjaśnił im to wcześniej: mama umiera. Nie można już nic zrobić. Teraz muszą być dzielni. Jak najdzielniejsi.

Mama potargała mu włosy, pogłaskała Stevena po policzku, jak dziecko, i odwróciła głowę spokojnie, z pokorą. W jej oczach było tyle bólu, że David stracił dech.

Wszyscy usiłowaliśmy być dla niej dzielni, zdał sobie wtedy sprawę. A tak naprawdę to ona była najdzielniejsza. Chcieliśmy być bohaterami, a ona była największą bohaterką z nas. Och, jego matka była najwspanialszą kobietą na świecie!

Niedługo potem rak zabrał ją z tego świata.

Wrócił do hotelowego pokoju. Teraz był dorosły. Stał z mrożonkami za paskiem spodni. Znany ból obejmował mu żebra.

Powinien być silniejszy. Powinien się zachowywać jak mężczyzna. Niech to szlag…

– Musisz się przespać – rzucił opryskliwie.

Melanie odwróciła się do niego. Jej twarz nie wyrażała nic.

– A ty? Co zamierzasz?

– Pracować. Jutro mam spotkanie z szefem, a potem z wywiadowcą Jaksem. Dużo roboty.

Zmarszczyła brwi!

– A co ja mam robić?

– Nie rzucać się w oczy. Odpocząć. Pooglądać telewizję.

– Pooglądać telewizję? – powtórzyła zduszonym głosem. Na policzki wystąpił jej ciemny rumieniec. Może jednak przesadził z tą beztroską. – Ależ oczywiście. Telewizję. Od dwóch dni podejrzewam, że jestem bachorem mordercy, adoptowanym przez innych morderców, którzy chcieli zatuszować swoją zbrodnią. I mam sobie pooglądać telewizję. Cholernie dobry pomysł. Cofnął się o krok. W nim także się gotowało. Trudno, nie znalazł właściwych słów. I co z tego? Był zwykłym facetem. Przepracowanym, niedocenionym, sfrustrowanym seksualnie facetem.

– Zabrałbym cię ze sobą – poinformował ją zimno – ale w FBI nie ma ochronki.

Zacisnęła pięści. Widział wyraźnie tętno pulsujące jej na szyi. Nagle zabrakło mu tchu.

Melanie chce walczyć, zdał sobie sprawę. Ma ochotę wrzeszczeć, krzyczeć, uciekać. Widział to wszystko w jej oczach.

Święta Melanie, dobra Melanie, idealna córka i siostra. Wreszcie ją zrozumiał. Chowała w sobie cały gniew, nienawiść, strach, ponieważ była adoptowana i nie mogła sobie pozwolić na niewdzięczność. Nie mogła być gorsza od Meagan.

Nagle zapragnął ją pocałować. Chciał się znaleźć tuż przy niej, dotknąć jej warg i poczuć, jak pulsują w nim uczucia. Dzika Melanie. Zraniona Melanie. Prawdziwa Melanie. Chciał uczciwości, a było to kłamstwo największe ze wszystkich.

– Chcę być sama – oznajmiła niespodziewanie.

– Ciągle się ukrywasz? Będziesz się dalej uśmiechać i udawać, że wszystko w porządku?

Zrobił krok w jej stronę.

– I kto to mówi! – Uniosła wysoko głowę. Usiłowała udawać spokój, ale widział, że jest wkurzona jak sto diabłów. Policzki jej płonęły, oczy także. Wyglądała wspaniale.

Zrobił jeszcze jeden krok. Pokręciła głową.

– Nie! Cholera, nie i koniec! Nie obchodzi mnie, jak wyglądasz, ani to, że pachniesz „Old Spice’em”. Nie obchodzi mnie, że nie kochałam się od nie wiem kiedy. Nie obchodzi mnie, że kochanie się z tobą byłoby o niebo lepsze niż rozmyślanie o Russellu Lee Holmesie…

– Więc o tym myślałaś! – wyrwało mu się tryumfalnie. Zacisnęła usta.

– Pewnie, że tak. Wziąłeś mnie na ręce, wtedy, pierwszego dnia, i przy tobie czułam się bezpiecznie. – Głos jej zadrżał. Westchnęła tęsknie, a to westchnienie pociągnęło go ku niej. Ale Melanie potrząsnęła głową i znowu była spokojna. – Ale to nie była prawda, co? To nie był akt dobroci, tylko obowiązek służbowy. Okłamałeś mnie! Mam już tego dość, wszyscy mnie okłamują!

– Miałem zadanie do wykonania. Nie wszystkie kłamstwa są takie same. Parsknęła nieprzyjemnym śmiechem.

– To tylko słowa. Tylko słowa. Boże, Boże…

Osunęła się na krzesło. David posłał wszystko do diabła i podszedł do niej.

Opierała mu się, uciekała. Objął ją ramieniem; jeśli go zdzieli pięścią, będzie mógł mieć pretensję tylko do siebie. Ale nie uderzyła. Westchnęła, rozpaczliwie i bezbronnie. A potem silna, samodzielna Melanie Stokes rzuciła mu się w ramiona.

Była taka malutka… Prawie jej nie czuł. I te jedwabiste jasne włosy, i cytrusowy zapach… Chciał, żeby była przy nim bezpieczna. Zmiłuj się, Boże, ale chciał być jej bohaterem.

Posadził ją sobie na kolanach i zaczął kołysać.

Nie płakała. Domyślił się już, że nie mogła. Zacisnęła dłonie na jego bluzie, schowała twarz na piersi. Oparł policzek na jej głowie.

– Kocham ich – szepnęła. – To moja rodzina, a ja ją kocham. Czy to źle?

– Nie – wymamrotał ochryple. – Nie.

– Zawsze dawali mi wszystko. Bawili się ze mną, kochali mnie. Boże, chodzili ze mną na wyprzedaże. Stokesowie na wyprzedażach. Przecież wtedy mnie nie oszukiwali. To niemożliwe.

– Nie wiem. Nie wiem.

Mocniej zacisnęła pięści.

– Znowu mam dziewięć lat. Obudziłam się w szpitalu z tymi przewodami i igłami w ciele, ale tym razem nikt po mnie nie przyjdzie. Tym razem nie ma nikogo.

– Ciii…

Zaczęła płakać, więc pocałował ją w czubek głowy. I jeszcze raz, tylko mocniej. Odgarnął jej włosy, scałował łzy z policzków. A w chwilę potem całował już jej kark, czoło, uszy. Wszystko, byle nie usta. Nie przekraczać granicy, nie przekraczać granicy.

Podniosła twarz. Musnął kącik jej warg, brodę, czubek nosa, dołeczek w policzku.

– Jeszcze – szepnęła. – Jeszcze…

Więc pocałował szyję, delikatnie, jakby był nastolatkiem. Objął wargami płatek ucha i przesunął po nim językiem. Westchnęła, poruszyła się niespokojnie. Skubnął jej ucho zębami, a ona naparła na jego krocze. Teraz oboje oddychali bardzo szybko.

Miała długą, piękną szyję. Ach, ta szyja… I policzki. Gładkie jak jedwab. Przesunął wargami po linii szczęki, a potem wrócił, jakby przyciągał go magnes, do kącika ust. Oddech Melanie parzył mu skórę. Czuł jej napięcie, oczekiwanie pełne uniesienia. Gdyby któreś z nich odrobinę odwróciło głowę, jeden pocałunek przeważyłby szalę. Jej usta, rozchylające się łakomie. Wspaniały, upajający zapach Melanie Stokes.

Czuł jej drżenie. Boże, serce mu się rwało na strzępy.

Powoli, bardzo powoli oderwał się od niej. Oboje westchnęli, a to o czymś świadczyło.