– Podliczcie, ile się należy za benzynę, i wyślijcie rachunek do szpitala! – zawołał przez ramię. – Za tę forsę idę kupić coś do picia dla ludzi. To lepsze od wycieraczek i osiemdziesięcioośmioprocentowych filtrów.

Poczuliśmy się odważni jak tresowane koguty i do jego powrotu wykrzykiwaliśmy rozkazy mechanikom. Kazaliśmy im sprawdzić ciśnienie w zapasowym kole, powycierać szyby i zeskrobać ptasie łajno z maski, zupełnie jakby do nas należał cały ten majdan. Kiedy większy facet wytarł szybę za mało starannie jak na gust Billy’ego, chłopak przywołał go z powrotem.

– Nie wytarłeś t-t-tego miejsca, gdzie p-pacnął owad.

– Żaden owad – warknął facet, zdrapując plamę paznokciem. – Ptak.

Martini krzyknął z drugiego samochodu, że to nie mógł być ptak.

– Gdyby pacnął ptak, byłyby pióra i kości!

Jakiś człowiek przejeżdżający na rowerze zatrzymał się i zapytał, skąd te zielone ubrania; czy to jakiś klub? Harding od razu się zerwał, żeby mu odpowiedzieć.

– Nie, przyjacielu. Jesteśmy szaleńcami z tego szpitala przy szosie, psychoceramikami, stukniętymi garnkami ludzkości. Rozszyfrować panu tekst Rorschacha? Nie? Spieszy się pan! Ha, już go nie ma. Szkoda. Nigdy przedtem – zwrócił się do McMurphy’ego – nie zdawałem sobie sprawy, że z chorobą umysłową wiąże się władza. Władza! Pomyśl; im bardziej człowiek jest pomylony, tym więcej może mieć władzy! Na przykład Hitler. Aż się w głowie kręci, nie? Warto się nad tym zastanowić.

Billy otworzył puszkę piwa, wręczył ją dziewczynie i oczarowany jej promiennym uśmiechem i słowami: “Dziękuję, Billy”, zaczął otwierać puszki dla nas wszystkich.

A tymczasem gołębie z rękami założonymi na plecach dreptały niespokojnie tam i z powrotem po chodniku.

Siedziałem zadowolony i popijałem piwo, słysząc, jak spływa mi do brzucha z głośnym sykiem – zzt zzt. Nie pamiętałem, że mogą być dobre dźwięki i smaki, takie właśnie jak dźwięk i smak spływającego piwa. Pociągnąłem kolejny porządny łyk i zacząłem się rozglądać, żeby sprawdzić, co jeszcze zapomniałem przez te dwadzieścia lat.

– Rany! – zawołał McMurphy, siadając za kierownicą i spychając dziewczynę na Billy’ego. – Zobaczcie tylko, jak Wielki Wódz żłopie wodę ognistą!

Po czym wyjechał na szosę w takim pędzie, że lekarz musiał z piskiem opon ruszyć w pościg, żeby nie zostać w tyle.

McMurphy pokazał nam, co może zdziałać odrobina odwagi i brawury, my zaś myśleliśmy, że już nas tego nauczył. Przez całą drogę nad morze mieliśmy kupę frajdy, udając odważnych; kiedy na czerwonych światłach ludzie gapili się na nas i na nasze ubrania, naśladowaliśmy McMurphy’ego; prostowaliśmy plecy, żeby wyglądać na silnych i twardych, szczerzyliśmy zęby i też wybałuszaliśmy na nich oczy, aż im gasły silniki, na szybach powstawały pręgi i zostawali z tyłu, gdy zmieniały się światła, zdenerwowani, że taka groźna banda zielonych drabów siedziała przed chwilą o niecały metr od nich, a oni znikąd nie mogli oczekiwać pomocy.

Tak to McMurphy wiódł naszą dwunastkę w kierunku oceanu.

Myślę, że lepiej od nas zdawał sobie sprawę, jak bardzo nasze butne miny są tylko na pokaz, bo dotychczas nie zdołał z żadnego z nas wydobyć porządnej salwy śmiechu. Może nie mógł zrozumieć, dlaczego wciąż jesteśmy tacy sztywni, ale wiedział, że nikt nie jest naprawdę mocny, dopóki nie widzi, jak wszystko może być zabawne. I tak bardzo starał się nas tego nauczyć, że zacząłem podejrzewać, iż nie dostrzega tego, co tłumi nam śmiech w trzewiach. Może inni też tego nie widzieli, może tylko czuli ze wszystkich stron napór różnych promieni i fal, które starały się popchnąć lub złamać każdego; może czuli, że Kombinat pracuje – ale ja widziałem.

Widziałem to tak samo, jak się dostrzega zmiany w osobie, której się dawno nie oglądało, chociaż ktoś, kto z nią obcuje na co dzień, nie zauważa ich, bo zachodzą stopniowo. Na całym wybrzeżu widziałem dowody tego, co Kombinat zdziałał od czasu, kiedy ostatni raz tędy przejeżdżałem. Ujrzałem na przykład pociąg, który zatrzymał się na stacji i wyrzucił z siebie – niczym wylęg bliźniaczych owadów – rząd dorosłych mężczyzn w identycznych garniturach i seryjnych kapeluszach, pac-pac-pac; wypluł te półżywe istoty z ostatniego wagonu, po czym zagwizdał i pojechał dalej po zdewastowanej ziemi złożyć następny wylęg.

Ujrzałem też pięć tysięcy identycznych domów wytłoczonych przez jedną maszynę i rozrzuconych po wzgórzach pod miastem, domów prosto z fabryki, złączonych jeszcze razem jak świeże serdelki, a przy nich tablicę z napisem: OSIEDLAJCIE SIĘ U NAS – WETERANI ZWOLNIENI OD PRZEDPŁATY, u stóp wzgórza zaś plac zabaw okolony drucianą siatką i następną tablicę: MĘSKA SZKOŁA IM. ŚWIĘTEGO ŁUKASZA, i pięć tysięcy dzieciaków ubranych w zielone sztruksowe spodnie, białe koszulki i zielone pulowery, bawiących się w strzelanie z bicza na żwirowanym boisku. Rzemień zwijał się i podrygiwał, tańczył niby wąż, po czym z głośnym strzałem uderzał jednego chłopczyka, przewracał go i jak piłką ciskał nim o siatkę. Zawsze, przy każdym strzale, był to ten sam chłopczyk; ten sam, wciąż ten sam.

Te pięć tysięcy dzieciaków mieszkało w tych pięciu tysiącach domów należących do facetów, którzy wysiedli z pociągu. Domy były tak podobne, że dzieciaki myliły się co pewien czas i szły do innych domów i do innych rodzin. Nikt tego nie zauważał. Jadły i kładły się spać. Jedynym dzieciakiem, którego zawsze dostrzegano, był ten chłopczyk wciąż trafiany biczem. Podrapany i posiniaczony, wszędzie rzucał się w oczy. Podobnie jak my, nie umiał się odprężyć i roześmiać. Trudno się śmiać, jeżeli się czuje napór promieni, które płyną z każdego przejeżdżającego samochodu i z każdego mijanego domu.

– Możemy nawet mieć lobby w Waszyngtonie – mówi Harding. – Organizację. ZChP. Związek Chorych Psychicznie. Grupy nacisku. Wielkie tablice wzdłuż szosy, a na nich bełkotliwy schizofrenik na buldożerze i duży, czerwono-zielony napis: “Zatrudniajcie obłąkanych”. Czeka nas różowa przyszłość, panowie.

Przejechaliśmy przez most na rzece Siuslaw. W powietrzu unosiła się lekka mgiełka – wystawiając język pod wiatr, czułem smak oceanu, zanim nam się ukazał. Wszyscy wiedzieliśmy, że zbliżamy się do celu, i nikt nic nie mówił przez resztę drogi do przystani.

Kapitan, który obiecał nas zabrać, miał łysą, metalowo szarą głowę osadzoną w czarnym golfie jak wieżyczka armatnia na niemieckiej łodzi podwodnej, a w ustach trzymał wygasłe cygaro – skierował je na nas. Stał obok McMurphy’ego na drewnianym pomoście i mówił, patrząc w morze. Z tyłu za nim, na podwyższeniu, sześciu czy ośmiu mężczyzn w wiatrówkach siedziało bezczynnie na ławce przed sklepikiem wędkarskim. Donośne słowa kapitana padały jak pociski równo w środek między McMurphym a tamtymi na ławce.

– Nic mnie to nie obchodzi. Napisałem w liście. Jeśli nie macie zaświadczenia od władz, że za was nie odpowiadam, to nie płynę. – Okrągła głowa przekręciła się w wieżyczce swetra i wycelowała cygaro prosto w nas. – Słuchaj pan, taka ferajna na morzu, mogą powyskakiwać za burtę jak szczury. Rodziny podadzą mnie do sądu i do końca życia ich nie pospłacam. Nie będę ryzykował.

McMurphy tłumaczył, że druga dziewczyna miała pozałatwiać wszystko w Portland. Jeden z facetów opartych plecami o ścianę sklepiku krzyknął:

– Jaka druga dziewczyna? Blondyna nie może was wszystkich obskoczyć?

McMurphy nie zwracał na niego uwagi, tylko dalej dyskutował z kapitanem, ale widać było, że Candy przejęła się tym, co gość powiedział. Faceci przy sklepiku wciąż łypali na nią lubieżnie i pochyleni szeptali między sobą. Widzieliśmy to i całej naszej załodze, nawet lekarzowi, było wstyd, że nic nie robimy. Nie byliśmy już tacy pewni siebie jak na stacji benzynowej.

McMurphy rozumiejąc, że i tak nic nie zdziała, przestał przekonywać kapitana, obrócił się w miejscu parę razy i przejechał ręką po włosach.

– Która to nasza łódź?