Nie zwlekając przystąpiłem do pierwszej części mojego planu: pozbyć się elementów niewygodnych.

– Tatave! Taaaaataaaave!

Nadbiegł, z wiecznie rozradowaną miną, i rechocąc posłał mi z oddali wielkiego buziaka.

– Chodź tutaj. Coś ci wytłumaczę…

Kucnąłem przy nim, położyłem mu rękę na ramieniu i słodkim głosem wyjaśniłem:

– Mała i ja wybieramy się do lasu. Będziemy szukać…eee…grzybów! Ty zostaniesz tutaj, bo trzeba pilnować obozu. To wielka odpowiedzialność i tylko ty możesz wykonać tę pracę. Musisz wszędzie patrzyć, na wszystko, cały czas. Zrozumiałeś?

– Nie.

Uśmiechnął się, patrząc na mnie wzrokiem pełnym radości i wspaniałej afrykańskiej niewinności, i czekał.

– No dobrze… Hm! No więc tak: my, odejść, ja i Mała. Szukać grzyby. Ty, wielka odpowiedzialność. Ty pilnować obóz, kiedy ja tu nie być. OK? Ty, wielka odpowiedzialność OK? Ty, patrzeć wszędzie, cały czas. Ty, rozumieć?

– Nie.

Gdyby mógł uśmiechnąć się szerzej, zrobiłby to. Jego wzrok wbity we mnie był pusty, pełen nieograniczonego zadziwienia. Co jest? Puszczał do mnie murzyńskie oko? Do cholery! Jak można być takim bałwanem? Czy tylko ja jeden na świecie posądzałem go o krztę inteligencji?

– Posłuchaj, mały – wrzasnąłem. – Ty zostać. Ja, do lasu! Grzyby, mniam mniam! Elias i Mała odeszli. Ty, wielki wódz, pilnować, pilnować! Rozumiesz?

Mała pojawiła się nagle za jego plecami i złapała go za ucho, wykręcając je.

– My odeszli! Ty, rozumieć.

Iskierka inteligencji znów rozbłysła w oczach Tatave jednocześnie z grymasem bólu na jego twarzy. Podniósł do góry kciuk.

– OK! OK! Rozumieć. Elias i Mała do lasu, żeby, hi! hi!, szukać grzyby, hi! hi!

Uderzyłem otwartą dłonią w głowę tego kretyna, który najwyraźniej nie był taki głupi, i szybko przygotowałem koszyk z wałówką: coca-cola, herbatniki, czekolada… Byłem gotów.

Albo prawie. Błyskawicznie tasakiem pokroiłem dobry kilogram mięsa na małe kostki, zawinąłem w papier i wsunąłem do koszyka: druga część planu.

Następnie, z sercem bijącym jak u sztubaka, poszedłem zaprosić moją przyszłą i ruszyliśmy we dwoje, prosto do rzeki.

Sangha nie była głęboka, nie licząc paru dziur, które łatwo było wypatrzyć uważając na kolor dna. Woda sięgała mi do piersi, a najczęściej do bioder. Naprzeciwko obozu, w środkowym nurcie, rzeka rozwidlała się opływając długie, puste i trawiaste wysepki o piaszczystych brzegach. Poprzedniej nocy wybrałem sobie miejsce. Te długie spokojne wyspy, jak okiem sięgnąć, zapewniały całkowitą izolację, doskonałą intymność i wspaniałe otoczenie.

Mała niosła koszyk na głowie, a Bebe, któremu znudziło się już płynąć za nami, pozwalał się jej nieść na rękach. Dobiliśmy do cypla jednej z wysp. W pobliżu małej piaszczystej plaży woda była całkowicie przeźroczysta, nie głębsza niż dwadzieścia centymetrów i lśniąca od słońca.

Mała położyła się jak długa na piasku, zmęczona przeprawą przez wodę, ze spódnicą przylepioną do ciała i kropelkami wody na włosach. Wyglądała jak nimfa wodna, i na chwilę widok ten odjął mi mowę.

No, dalej! Najpierw część druga. Pozbyłem się już Tatave. Teraz trzeba było unieszkodliwić Bebe. Jego nie można było zostawić w obozowisku. Zawsze i wszędzie towarzyszył swojej pani. Pozbawić go przytomności i związać byłoby niedelikatnością wobec mojej połowicy. Poza tym lubiłem go. Po prostu miałem mu za złe, że zawsze, systematycznie, przerywał nasze pieszczoty i wciskał swój pyszczek między nasze wargi. Sposób, w jaki zwykł wówczas lizać twarz swojej pani pojękując przy tym, bardzo działał mi na nerwy.

– Bebe! Bebe! Tutaj, Bebe! Zobacz, co dla ciebie mam!

Wyciągnąłem zawiniątko z mięsem. Bebe natychmiast podbiegł i wcisnął w nie swój spiczasty pysk, wariacko wymachując kawałkiem żółtej szmaty, która służyła mu za ogon.

– Masz, mój Bebe! To dla ciebie! Dla kogo to będzie? Ależ dla Bebe!

Jeden po drugim wciskałem mu do pyska kawałki mięsa. Ochoczo zatapiał w nich zęby, siedząc wygodnie, z oczami przysłoniętymi mgiełką wdzięczności.

– Och! Bebe! – próbowała interweniować Mała. – Za dużo jeść! Elias! Za dużo! Za dużo!

Ruchem dłoni nakazałem jej milczenie i nakarmiłem Bebe aż do ostatniego kawałka mięsa. Jego mały brzuszek był rozdęty i okrągły jak piłeczka. Zrobił parę kroków po plaży, zdziwiony tym nieoczekiwanym ciężarem. Następnie przeciągnął się i potężnie ziewnął. Byłem w siódmym niebie. Niepewnie podszedł do dużej kępy żółtych traw, wcisnął się w nią, położył łeb i zasnął. Nareszcie! Nareszcie byłem z nią sam na sam!

Zdjąłem jej spódniczkę. Nie zrobiła nic, stojąc nieruchomo, i przyglądając mi się z wyrazem ogromnego zdziwienia w oczach. Wziąłem ją na ręce, przytuloną do mnie jak dziecko, z głową złożoną na moim ramieniu, i pochodziłem tak z nią trochę.

– Pójdziemy się wykąpać – zaproponowałem łagodnie.

Bawiliśmy się do utraty tchu, pływając i biegając w wodzie, goniąc się wzajemnie. Atakowaliśmy się wielkimi bryzgami wody. Moje dłonie zamykały się niekiedy na którejś z jej krągłości. Jej dłonie chwytały i dotykały mojego ciała, mocniej niż kiedykolwiek przedtem.

Potem, nagle uspokojeni, długo staliśmy objęci w chłodnej wodzie, bez ruchu, bez powodu, w ogólnej ciszy. Wsłuchiwałem się w jej oddech. Przyciskałem do piersi jej mokre ciało. Czułem się niewiarygodnie szczęśliwy. W końcu zaniosłem ją na plażę i położyłem na piasku.

Długo patrzyłem na jej sterczące piersi, wymierzone prosto w słońce, na jej płaski brzuch, jej długie nogi, jeszcze drżące po naszych gonitwach, i na piękny czarny trójkąt miękkiej i młodej sierści między jej udami.

Nachyliłem się nad nią i wyciągnąłem ręce. Dłonie zamknęły się na jej piersiach, a potem rozpocząłem eksplorację; moje palce przesuwały się po wszystkich zakątkach jej ciała i często zatrzymywały się na dłużej. Pod wpływem moich pieszczot wiła się i prężyła jak małe zwierzątko. Zanurkowałem i przycisnąłem usta do jej skóry, wydzielającej mocny pieprzny zapach, po czym ponownie ruszyłem na rozpoznanie jej ciała.

Była gotowa, wilgotna, z wygiętymi plecami. Jej oczy, które zamknęła, kiedy zaczęły ją pieścić moje dłonie, otworzyły się teraz, jakby przysłonięte mgłą. Z jej gardła wydobywało się niskie, głuche mruczenie.

Pożądanie sprawiało mi ból.

Poczekałem jeszcze, pieszcząc i liżąc ciało, które mi oddawała. Jej oddech stał się szybszy. Jęknęła cicho, a mnie ogarnęła fala szczęścia. Położyłem ręce na jej udach i…

Ryk nieludzkiej wściekłości spadł na nas jak grom: M'Bumba atakował! Pędził na nas. Był dwa metry od nas!

Skoczyliśmy na równe nogi. W stanie dziwnego uniesienia, pod wpływem strachu i nagłości sytuacji, rozglądałem się na wszystkie strony, a przyrodzenie krępowało mi swobodę ruchów, i starałem się dojrzeć, gdzie on był.

Ale pozostawał niewidoczny. Nie potrafiłem tego zrozumieć. Ryk nie ustawał i wydawało się, że dobiega z bliska.

Nagle zapadła cisza.

– Gdzie jest ten skurwysyn?! Gdzie?!

Dobrze już znany łoskot łamanych gałęzi i drzew, tratowanych na jego drodze, potworna przybliżająca się szarża, wszystko to zmroziło mi krew w żyłach. Hałas dobiegał z przeciwnego brzegu. Boże! Dochodził z obozowiska!

Potwór pojawił się, roztrącając ostatnie drzewa. Niczym wielka, ciemna katedra, najeżona z prawej strony spiczastym łukiem jedynego kła, na ogromnych nogach, przypominających zgniatacze, które wprawiały ziemię w drżenie i wznosiły tumany kurzu za każdym dotknięciem gruntu.

Nagle stanął, gigantyczny, pośrodku naszego sprzętu. Moskitiery, kuchnia, z której unosiły się smużki dymu, skrzynie, całe nasze siedlisko wydawało się śmieszne w porównaniu z tą masą. Coś poruszyło się, o dwa kroki od nóg potwora. Ciemna i okrągła sylwetka, która potoczyła się w kierunku rzeki.

– Kurwa, nie! Tatave!

Stojąca przy mnie Mała wrzasnęła. Teraz wielka masa przed nami przestępowała wściekle z nogi na nogę. Tatave biegł ze wszystkich sił w kierunku wody, tak szybko, jak tylko pozwalały mu jego małe niezdarne nóżki. Forteca poruszyła się i w mgnieniu oka była już nad nim. Zobaczyłem, jak ogromna trąba wznosi się wysoko w niebo, trzymając naszego małego kuchcika, po czym gwałtownie spada w dół z wielką siłą ciskając jego ciało na ziemię. Następnie podniosła je i cztery czy pięć razy jeszcze rozmiażdżyła je o ziemię.