Wściekłe pomruki, sapnięcia i porykiwania słonia, przepełnione nienawiścią i żądzą niszczenia, wyznaczały rytm tej sceny i napawały nas grozą. W końcu ujrzałem, jak chwyta Tatave za nogi. Zamachnął się z furią, po czym cisnął bezwładne zwłoki, które wyleciały w powietrze na niesamowitą wysokość. Z rozłożonymi rękami i nogami, obracając się powoli wokół własnej osi, przeleciały nad obozowiskiem i roztrzaskały się o drzewo.

***

Odruch szaleństwa kazał mi rzucić się naprzód. Zacząłem biec przez wodę, a potem z wściekłością płynąć w kierunku drugiego brzegu. Mała wrzeszczała, wzywając mnie do powrotu.

Musiałem tam iść.

Zabić! Zaszokowany śmiercią Tatave i potworną sceną jego masakrowania, wzburzony tym huraganem dzikich pomruków, tym rykiem, jakiego nigdy nie słyszałem u żadnego zwierzęcia, przez parę sekund ogarnęła mnie niezłomna pewność. Trzeba było zniszczyć to coś. Ta potworna czarna skała, ożywiona nienawiścią, nie mogła pozostać na tym świecie. Była zbyt potężna, zbyt zawzięta, zbyt okrutna. Coś takiego nie mogło istnieć. To musiało umrzeć.

Ze wszystkich sił brnąłem w jego kierunku, chwilami przechodząc w crawl, który przybliżał mnie do brzegu.

M'Bumba, nadal rycząc i sapiąc, chodził po całym obozie. Widziałem, jak kolejno wszystko znika. Nie było już moskitier, pozrywanych uderzeniami trąby; kuchnia rozniesiona w drobny mak; w powietrzu przelatywały części ekwipunku; żelazne kufry, uniesione trąbą, spadały na ziemię i pękały z hukiem. Zwierzę całym ciężarem, z hałasem przypominającym wystrzał armatni, przewalało się po wszystkim, co znalazło na swej drodze. Wydawało się, że jest wszędzie. Szybkość jego ruchów graniczyła z cudem.

Byłem już dziesięć metrów od brzegu, gotów do ostatniego i samobójczego sprintu w kierunku zwierzęcia. Nagle ujrzałem je przed sobą, ogromne, wypełniające całe moje pole widzenia, niesłychanie potężne i szerokie.

Przeraziłby nawet samego diabła. Całe bohaterstwo i szaleństwo opuściło mnie momentalnie, stanąłem jak wryty i nawet postąpiłem kilka kroków do tyłu, przerażony swoją nagością i znikomością.

Patrzył na mnie, z głową przechyloną na bok, a ogromne ponadrywane uszy wachlowały jego gigantyczną głowę.

Byłem zbyt blisko brzegu. Zaraz się na mnie rzuci. Po co ja to zrobiłem? Był gigantyczny, a przede wszystkim zadziwiająco szeroki. Jego pierś wyglądała jak ściana czarnego, spękanego ciała. Jego głowa, nieregularnych kształtów skała, miała odcień szary, nieco jaśniejszy. Jedyny kieł wycelowany był we mnie. Resztka lewego zaledwie wystawała ze szczęki, a miejsce, w którym został ułamany, wyglądało na ostre niczym szabla.

Na jego szyi i kle wisiały kawałki lian i gałęzi. Cztery kolumny jego nóg oraz brzuch pokrywała gruba warstwa błota, ciemna i popękana, tworząca jakby skorupę pokrytą łuskami. Wyglądał jak brontozaur albo inne świństwo w tym rodzaju! Potwór z zamierzchłych czasów, wielki i silny jak mamut!

Widział mnie, byłem tego pewien. Sapnął, zawachlował uszami niczym dwoma wielkimi żaglami i ciężko rzucił się do przodu. Na mnie! Zatrzymał się z przednimi nogami w wodzie, niecałe dziesięć metrów naprzeciw mnie. Stałem jak skamieniały, nie poruszyłem się nawet o włos.

Pokiwał z furią głową, odwrócił się do mnie plecami, po czym nagle wykonał zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i ponownie runął na mnie jak nawałnica. Zatrzymał się dokładnie na granicy wody i zaczął ją deptać, powodując gigantyczne bryzgi. Warczał jak wielkie drapieżniki. Kilkakrotnie ponowił te udawane szarże, za każdym razem powodując skurcze w moim żołądku. Wreszcie zatrzymał się, sapiąc jak smok, z ogromnymi przednimi nogami w wodzie; popatrzył na mnie chwilę, po czym odszedł i stracił zainteresowanie dla mojej nieruchomej postaci.

Przeszedł przez obozowisko i za pomocą trąby podniósł ciało Tatave, które obojętnie odrzucił na bok. Wydał ostatni krótki gniewny ryk i pobiegł w kierunku lasu.

***

Nie mogłem się powstrzymać, by nie liczyć na jakiś cud. Moje nadzieje okazały się płonne, kiedy tylko zbliżyłem się do ciała. Tatave nie żył. Żaden okruch życia nie mógł przetrwać w tej bezkształtnej masie.

Nadbiegła Mała i nie zdążyłem jej zatrzymać. Zobaczyła to, co zostało z jej przyjaciela, zgięła się wpół, spazmy ogarnęły jej żołądek, i zaczęła wymiotować blada jak trup, po czym wyjąc pobiegła wprost przed siebie, głucha na moje wezwania.

***

Był to straszny cios. Zarówno dla mnie, jak i dla Małej, dla Paula i Montaignes'a, kiedy wrócili. Krótka relacja wydarzeń, jaką im przedstawiłem, pozostawiła ich otępiałych, nieruchomych i milczących.

Kiedy zapadł wieczór, siedzieliśmy bez słowa przygnębieni, wśród pozostałości po obozowisku. Nikt nie miał odwagi zabrać się za cokolwiek. Przerażająca śmierć naszego małego towarzysza ciążyła nad nami i uniemożliwiała podjęcie jakiejkolwiek działalności.

Od czasu powrotu Paulo i Montaignes nie ruszyli się z miejsca i siedzieli pogrążeni w ponurych myślach, nadal ubrani w swoje ubłocone stroje myśliwskie. Zapaliłem kilka pochodni, które skwierczały donośnie w panującej ciszy i rzucały tańczące cienie na zasępione twarze moich towarzyszy. Bebe rozciągnął się na całą swoją długość, z głową na ziemi, i od czasu do czasu pojękiwał.

Wyciągnąłem rękę do Małej, żeby przytulić ją i pocieszyć, ale zaraz się wymknęła. Poszła do pirogi i wyciągnęła z niej swój bęben. Oddaliła się od nas i wkrótce zaczęła wybijać, gdzieś nad rzeką, regularny powolny rytm, który bez przerwy się powtarzał:

Bałam, Bałam, Bałam! Bam, Bam, Bam, Bam! Bałam, Bałam, Bałam! Bam, Bam!

Źle się czułem. Przed zapadnięciem nocy zebrałem to, co zostało z Tatave, i wiele mnie to kosztowało. W takich chwilach można sobie zdać sprawę, że istota ludzka składa się jedynie z mięsa, i że kiedy ogranicza się wyłącznie do tej wewnętrznej tkanki, wygląda odrażająco. Prześladowały mnie wspomnienia tych kawałków oraz czerwonych plam na prześcieradle, w które je zawinąłem; nieustannie stawały mi przed oczami i nie mogłem się ich pozbyć.

Bałam, Bałam, Bałam! Bam, Bam, Bam! Bałam, Bałam, Bałam! Bam, Bam… brzmiał tam-tam Małej nad rzeką.

Jedno było pewne. Nikt o tym nie wspomniał, ale byłem pewien, że Paulo i Montaignes podzielali moje odczucie. Pozostawało tylko jedno wyjście. Teraz albo M'Bumba, albo my. W każdym z nas głęboko tkwiło postanowienie, by zabić go za wszelką cenę. Musiał zapłacić.

Paulo otrząsnął się z odrętwienia, by upić się do nieprzytomności. Długimi pociągnięciami, dążąc do utraty przytomności, wypił prosto z butelki świeżo odkorkowaną szkocką. Montaignes poszedł w jego ślady, ale nie wytrzymał długo i zasnął na krześle. Osamotniony Paulo pił dalej i tej nocy wlał w siebie więcej alkoholu niż kiedykolwiek przedtem w mojej obecności.

Małe Ludziki paliły przez cały wieczór. Rozpoczęły nucenie półgłosem ponurej pieśni, zapewne żałobnej. Były to dźwięki gardłowe, przygnębiające, nic przyjemnego. Uciekłem od tej beznadziejnej atmosfery. Tam, nad rzeką. Mała nadal waliła. Szedłem wzdłuż brzegu, gubiąc się nieco w całkowitej ciemności bezksiężycowej nocy, wiedziony odgłosem tam-tamu.

Odnalazłem ją dobre sto metrów od obozu, a raczej od jego resztek. Dźwięki kierowane były nad wodę. Za bęben służył jej cienki i wy- drążony pień drzewa, leżący na dwóch podpórkach. Siedząc na piętach machała dwoma ciężkimi kijami z regularnością automatu, jej oczy były szeroko otwarte i pozbawione wyrazu. Na mój widok uśmiechnęła się lekko i niepewnie. Położyłem się obok niej.

Bałam, Bałam, Bałam! Bam, Bam, Bam, Bam! Bałam, Bałam, Bałam! Bam, Bam!

Machinalnie zacząłem wybijać ten sam rytm dłonią na trawie. Po chwili zauważyła to i zaczęliśmy się bawić, waląc jednocześnie; ja w ziemię, a ona w bęben. Potem przerwała i wyjaśniła mi ze smutnym uśmiechem: