Nie zabiję M'Bumby, powtarzałem sobie. Byłem tego pewien. Podczas mojej nieobecności Paulo odnajdzie go i nie da mu żadnych szans. Wpakuje mu między oczy tę kulę, którą on także tak bardzo pragnie wystrzelić. A przez ten czas ja będę tu siedział ze stopą w miednicy, gapiąc się na zachód słońca. Te idiotyczne mięsożerne larwy, to był znak. Los odsuwał mnie od dalszej rozgrywki. Już byłem wyrzucony z gry. Ostateczna faza polowania miała się odbyć beze mnie.

Wszystko we mnie aż wywracało się w obliczu takiej niesprawiedliwości. Moje popadniecie w niełaskę pozwalało mi zdać sobie sprawę, Jak dalece z upływem czasu M'Bumba stał się dla mnie ważny. Byłem pełen entuzjazmu dla tego polowania, które rozpoczęło się jak przyjemny weekend, a przerodziło się w pasjonującą i irytującą zabawę w chowanego. Byłem teraz przekonany, że M'Bumba miał sens. Stary, okaleczony słoń miał stać się ukoronowaniem naszego życia myśliwych, a w każdym razie jego epizodu, który rozpoczął się rok wcześniej. Po to został nam zesłany.

Nadchodzące dni miały być najważniejsze i przynieść największe emocje. Ja zawiodłem w kluczowym momencie. Zdawałem sobie z tego wszystkiego sprawę i wielkość stawki sprawiała, że jeszcze boleśniej odczuwałem przymusową rezygnację. Przeklinałem los, Afrykę i tę bandę rozpasanych egoistów, którzy, podczas gdy ja walczyłem z rozpaczą, myśleli tylko o tym jak pić, obżerać się i przechwalać.

***

Monumentalna góra białego, smakowitego ryżu, przedzielona w połowie zagłębieniem, w którym dymił sos z mięsem i owocami, trzy rzeczne ryby, tłuste i długie, pieczone w całości, z rozciętymi brzuchami pokrytymi małymi, kwaśnymi ziarenkami, które Mała znajdowała w lesie, liczne leśne indyki obsypane tajemniczymi ziołami i naturalnie morze Chateau-Monbrisac 1976; potrzeba było całej tej kolacji, śmiechów moich towarzyszy i kilku szklanek wina, bym zdołał otrząsnąć się nieco ze smutku.

Tatave, przyklejony do brzegu stołu, nad którym błyszczały jego wielkie okrągłe oczy, opychał się bez opamiętania wszystkim, co pojawiło się w zasięgu jego rąk. Paulo dużo pił, jeszcze więcej krzyczał i opowiadał nie kończące się kawały, których zakończenia pod wpływem wina nie pamiętał. Montaignes śmiał się mimo wszystko. Jemu też było wesoło i zaśmiewał się z byle czego.

Małe Ludziki dostały swoją część uczty i pożarły ją siedząc w kucki na ziemi, naprzeciwko siebie. Po posiłku ojciec wyciągnął długą drewnianą rurkę i wielkie zawiniątko trawki. W jeden z otworów wciskał jej imponujące ilości. Jego syn zapalał i pociągał, wciągając w płuca cały dym. Wszyscy czekali, że w pewnej chwili dym zacznie mu lecieć uszami.

Błyskawicznie obaj pogrążyli się w stan głębokiego oszołomienia. Ich małe oczka stały się mikroskopijne, dwa małe czarne groszki w krwistoczerwonej otoczce. Szczebiotali nadal na jedną nutę, "puiii… puiii… puiiii…", i zaśmiewali się waląc po udach i kołysząc w miejscu.

Montaignes usiadł koło nich, jakby bez powodu, i zaczął im prawić uprzejmości. Śmiali się i poczęstowali go trawką, podając mu wielki shilom. W ten sposób, zamiast cygar do kawy, wypaliliśmy sporo gorzkiej i wonnej trawki, dobrze wysuszonej, oczyszczonej i bardzo mocnej. Szybko poczułem się całkowicie odprężony i wreszcie stałem się bardziej towarzyski.

Paulo majaczył, naćpany Montaignes, ze wzrokiem utkwionym w suficie i jedną półkulą mózgową pogrążoną w marzeniach, posługiwał się drugą, by odpowiadać "tak", "na pewno" i "aha?", co sprawiało wrażenie, że uczestniczy w rozmowie…

– Ty, jako naukowiec, powiesz mi, że to żaden dowód… Znaleźliśmy dwa trupy. Nie jednego: dwa! Dwa dorosłe, i w dodatku stare…!

– Na pewno…

– To znaczy, że były to stare słonie, które poszły umierać. I że umarły w drodze. W drodze na cmentarzysko słoni!

Zapewne popełniłem tę niezręczność, ze się uśmiechnąłem, bo Paulo natychmiast odwrócił się do mnie z oskarżycielsko wyciągniętym palcem wskazującym.

– Tak, proszę pana! Wiem, co mówię! No w końcu do jasnej cholery! Przecież te stare skurwiele gdzieś muszą umierać! Nigdy nie znajduje się trupów! A tu aż dwa! Dwa, może to nie jest statystyka?

***

Siedzące w swoim kącie Małe Ludziki zaczęły podśpiewywać. Czarny, jak tylko siedzi i nie ma nic do roboty, zaczyna śpiewać. Syn powoli uderzał w kawałek drewna. Bez końca wyśpiewywali prostą melodyjkę na dwa głosy, o wysokiej i miękkiej zarazem tonacji; choć dobiegała z odległości zaledwie dwóch metrów, wydawało się, że płynie z daleka, z pogrążonego w ciemnościach lasu.

Mentaignes skorzystał z nieuwagi Paula, by zamknąć oczy i zastygnąć z uśmiechem szczęścia na ustach. Stary udowadniał mi matematycznie, że się myliłem, coraz to dolewając sobie potężną dawkę wina. Tatave zasnął kamiennym snem na jakiejś skrzynce, z pośladkami w górze i głową na ziemi. Bebe, ogarnięty wilczym apetytem, dobierał się kolejno do wszystkich resztek.

Po sprzątaniu Mała przyszła wziąć udział w naszym wieczorku. Wślizgnęła się pod moskitierę, odświętnie ubrana, pełna wdzięku i dziecięcej radości. Siedząc koło mnie przyglądała mi się, z głową wzruszająco złożoną w kielichu obu dłoni, z nieznacznym uśmiechem i wyrazem szczęścia w wielkich czarnych oczach, wpatrzonych w moje.

Usiłowałem uciec, patrzeć gdzie indziej, zażenowany bezwstydną szczerością jej spojrzenia. Ale za każdym razem musiałem do niej powracać. Miała na sobie nową turkusową spódnicę i szeroką plastikową bransoletę w odpowiednim kolorze. Zaczesała włosy do tyłu tak, że tworzyły grzywę jak u lwa. Pożyczyła sobie jedną z moich dżinsowych koszul, o wiele na nią za dużą, i podwinęła wysoko rękawy. Głęboki dekolt, tuż przede mną, ukazujący nasadę jej pięknych jasnych piersi, doprowadzał mnie do szaleństwa. Tyle razy widywałem ją nagą albo z piersiami na wierzchu. Po raz pierwszy czułem, że jej pragnę, że mnie pociąga.

Elias – myślałem sobie. – Co ty wyprawiasz? Jesteś chory? Chorujesz na to, że jest piękna – odpowiadałem sobie.

Tego wieczoru Mała weszła w moje życie. Nie mogłem zasnąć. Noc była gorąca, wypełniona odgłosami owadów i wilgocią. Ciemności panowały całkowite, bez księżyca, było czarno i ciężko.

Paulo chrapał jak mechaniczna piła.

Pociłem się pod swoją moskitierą, wiercąc się i przewracając z boku na bok na wąskim łóżku, które boleściwie trzeszczało pod moim ciężarem. Daleko odrzuciłem koc i nie byłem nawet w stanie leżeć bez ruchu, zbyt zdenerwowany, wstrząsany zadziwiająco silnymi emocjami za każdym razem, kiedy o niej pomyślałem, i o tej chwili, kiedy na mnie patrzyła. Jej delikatna twarz, szeroki uśmiech, doskonała linia dłoni, na których opierała podbródek… a zwłaszcza tyle uczucia w tych głębokich, czarnych oczach… Wspomnienie to nie dawało mi spokoju. Stale je przywoływałem, nie potrafiąc już w końcu zobaczyć w myślach dokładnych rysów jej twarzy, raczej coś zamazanego, bezkształtnego, co doprowadzało mnie do rozpaczy.

Przez krótkie, ulotne chwile moje myśli błądziły w okolicy jej legowiska, pod małą moskitierą, kilka metrów od naszej, tuż obok mnie. Zapewne jej także było gorąco. I pewnie też odsunęła koc…

– Śnisz na jawie – mówiłem sobie. – Robisz sobie złudzenia. To z powodu braku kobiet. Śpij. Odpręż się i zaśnij. Myśl o czym innym. Czy były to tylko złudzenia? Nie! Jej spojrzenie było zbyt wymowne. A poza tym przypominałem sobie, z nieustającą przyjemnością, wszystkie te drobne względy, które od początku mi okazywała i które dotąd ledwo zauważałem. Ależ tak! W jej spojrzeniu było tyle ufności, poczucia wspólnoty, tyle uśmiechu… Nie mogło być mowy o pomyłce. Zapewne wypiła trochę wina, które wyzwoliło jej uczucia, ale musiały one istnieć już wcześniej.

A ta urocza pantomima w rzece tego dnia, kiedy prała bieliznę…

W każdym razie na pewno nie myliłem się co do moich własnych uczuć. Fakt, że dotąd Mała była dla mnie tylko małą podopieczną, jakby małą sympatyczną siostrzyczką. Co więcej, zawsze uważałem ją za małą dziewczynkę, nie zwracając nawet uwagi na jej kształty. Teraz jednak odczuwałem wobec niej męskie pożądanie i niepohamowane pragnienie, by przycisnąć ją do siebie.