Изменить стиль страницы

I w samym środku tego bajzlu, kiedy pod Orłem ruszył kontratak. I jak w sierpniu nad Worsklą Maria Panna. Wszyscy śmieli się i ściągnęli mi na kark kapelana dywizji. Ale potem zatrzymaliśmy front. Niestety, przeniesiono mnie na środkowy odcinek. Inaczej pod Charkowem nie poszłoby tak łatwo. Wkrótce, pod Korosteniem, ukazała mi się znowu, kiedyśmy pięćdziesiąty dziewiąty korpus. Przy tym nigdy nie trzymała Dzieciątka, tylko obraz. Wie pan, panie dyrektorze, on wisi u nas na korytarzu koło woreczka z przyborami do czyszczenia butów. Nie trzymała go na wysokości piersi, lecz niżej. Miałem dokładnie na środku celownika parowóz.

Musiałem tylko mierzyć pomiędzy mojego ojca i palacza Labudę. Czterysta. Bezpośredni ostrzał. Widziałeś przecież, Pilenz, rąbię zawsze w środek, między wieżyczkę a dół. To daje niezły efekt. Nie, nie mówiła nic, panie dyrektorze. Ale jeżeli mam być zupełnie szczery: ze mną może nie rozmawiać. Dowody? Mówię przecież, trzymała obraz. Albo w matematyce. Kiedy pan wykłada i wychodzi z założenia, że linie równoległe spotkają się w nieskończoności, to wynika z tego, sam pan musi przyznać, coś transcendentnego. Tak samo było na pozycji na wschód od Kazatynia. Trzeciego dnia świąt Bożego Narodzenia. Poruszała się od lewej w stronę lasku z szybkością marszową trzydzieści pięć. Musiałem się tylko tego trzymać, tego trzymać, ognia. Uderz dwa razy lewym wiosłem. Pilenz, oddalamy się od kursu na krypę.

W czasie tego skrótowego wykładu, wygłoszonego początkowo wśród szczękania zębami, a potem już z opanowaniem, Mahlke potrafił czuwać nad kursem naszej łodzi i nadać mi przez rytm swojej dykcji takie tempo wiosłowania, że aż pot wystąpił mi na czoło; jego skóra obeschła, pory się zamknęły. Ani przez jedno uderzenie wiosła nie byłem pewien, czy nie widzi ponad rosnącymi nadbudówkami minowca czegoś więcej prócz krążących tam jak zawsze mew.

Zanim dobiliśmy do wraku, siedział swobodnie na rufie, bawił się niedbale wyjętym z papieru otwieraczem do konserw i nie skarżył się już na bóle brzucha. Na pokładzie stanął przede mną i kiedy umocowywałem łódkę, jego ręce manipulowały koło szyi: wielki lizak powrócił z tylnej kieszeni spodni na swoje dawne miejsce. Zacieranie rąk, słońce przebiło się przez chmurę, rozluźnianie mięśni: Mahlke stąpał po pokładzie pewnym krokiem właściciela, mruczał pod nosem urywki litanii, machał ręką mewom i grał rolę dobrego wujaszka, który po długoletniej, pełnej przygód nieobecności przyjeżdża w odwiedziny, przywozi siebie samego w podarunku i cieszy się powrotem do bliskich: „Halo, moi kochani, wcaleście się nie zmienili!”

Trudno mi było wpaść w jego nastrój.

– Pośpiesz się, pośpiesz! Stary Kreft pożyczył mi łódkę na półtorej godziny. Początkowo chciał tylko na godzinę.

Mahlke uderzył od razu w rzeczowy ton:

– No dobrze. Nie należy zatrzymywać podróżnych. Swoją drogą ten statek, tak, ten obok tankowca, ma dosyć głębokie zanurzenie.

Załóżmy się, że to szwedzki. Jeszcze dzisiaj do niego powiosłujemy, żebyś wiedział. I to zaraz, jak tylko się ściemni. Postaraj się być tu około dziewiątej. Tego mogę chyba żądać od ciebie, co?

Oczywiście przy tak złej widoczności nie można było stwierdzić, jaką banderę ma frachtowiec na redzie. Mahlke zaczął się rozbierać ceremonialnie i gadatliwie. Plótł trzy po trzy. Trochę o Tulli Pokriefke: – To ścierwo, jeżeli chcesz wiedzieć. – Plotki o księdzu Guzewskim: – Podobno robił jakieś machlojki z materiałami, a nawet z obrusami na ołtarze czy raczej z talonami na nie. Przychodził kontroler z wydziału gospodarczego. – Potem coś zabawnego o ciotce: – Ale jedno trzeba jej przyznać, z moim ojcem zawsze dobrze się rozumiała, jeszcze kiedy oboje byli dziećmi na wsi. – I wreszcie stare historyjki o lokomotywie: – Mógłbyś jednak przedtem zajrzeć na Osterzeile i zabrać fotografię z ramką lub bez ramki. Nie, niech lepiej wisi tam, gdzie wisi. To tylko balast.

Stał w czerwonych spodenkach gimnastycznych, będących dla nas kawałkiem tradycji naszego gimnazjum. Mundur złożył starannie w przepisową kostkę i ukrył za kabiną nawigacyjną, na swoim stałym miejscu. Buty z cholewami ustawił jak przed położeniem się spać. Powiedziałem jeszcze:

– Masz wszystko, puszki też? Nie zapomnij otwieracza. Przesuwał order to w lewo, to w prawo, plótł głupstwa jak sztubak, bawił się w dawną grę pytań:

– Ile ton ma argentyński okręt bojowy „Moreno”? Prędkość w węzłach? Grubość opancerzenia na linii zanurzenia? Rok budowy? Kiedy przebudowany? Ile dział stopięćdziesięciodwumilimetrowych miał „Vittorio Veneto”?

Odpowiadałem niechętnie, choć byłem zadowolony, że to wszystko jeszcze pamiętam.

– Czy zabierzesz obie puszki za jednym razem na dół?

– Zobaczę.

– Nie zapomnij otwieracza, leży tutaj.

– Troszczysz się o mnie jak matka.

– Wiesz, gdybym był tobą, nie zwlekałbym już dłużej z zejściem.

– Tak, oczywiście. Wyobrażam sobie, jak wszystko pięknie zapleśniało.

– Przecież nie będziesz tam zimował.

– Najważniejsze, żeby maszynka jeszcze działała, spirytusu mam na dole dosyć.

– Tego wisiorka bym na twoim miejscu nie wyrzucał. Może uda ci się go po drugiej stronie przehandlować jako pamiątkę. Nigdy nie wiadomo.

Mahlke przerzucał metalowe cacko z ręki do ręki. Nawet kiedy opuścił mostek i drobnymi krokami szedł w kierunku luku, robił to jedną, to drugą ręką odważające ruchy, chociaż siatka z obu puszkami wrzynała mu się w prawe ramię. Kolanami zataczał łuki. Wystający kręgosłup rzucał cień w lewo, bo właśnie na krótką chwilę wyjrzało słońce.

– Będzie już pół do jedenastej albo i później.

– Woda wcale nie jest taka zimna, jak myślałem.

– Po deszczu zawsze tak bywa.

– Moim zdaniem: woda siedemnaście, powietrze dziewiętnaście.

Przed boją kierunkową stała na torze wodnym pogłębiarka. Widać było, że pracuje, ale wszelkie odgłosy były urojeniem, bo wiatr wiał w jej stronę. Urojeniem była też mysz Mahlkego, gdyż namacawszy stopami brzeg luku był do mnie w dalszym ciągu odwrócony plecami.

Ustawicznie dręczy mnie jedno i to samo ukute przez mnie pytanie: czy powiedział jeszcze coś, zanim się zanurzył? Na wpół pewien jestem tylko spojrzenia, rzuconego z ukosa przez lewe ramię na mostek. Przysiadłszy na chwilę, zamoczył się trochę, szkolne spodenki gimnastyczne nabrały matowej, ciemnej czerwieni, prawą ręką chwycił siatkę z puszkami – ale wisiorek na szyi? Na szyi nic nie miał. Czy wyrzucił go ukradkiem? Jaka ryba odniesie mi go? Czy powiedział coś jeszcze przez ramię? W górę, do mew? W kierunku plaży lub statków na redzie? Czy przeklinał gryzonie? Nie sądzę, żebym naprawdę słyszał twoje słowa: „A więc do wieczora!” Głową naprzód, obciążony dwiema puszkami konserw, dał nurka: okrągłe plecy i pośladki zanurzyły się w ślad za karkiem. Biała stopa odepchnęła się od próżni. Woda ponad lukiem powróciła do zwykłej gry krótkich fal.

Podniosłem nogę, pod nią leżał otwieracz do puszek. Ja i otwieracz pozostaliśmy sami. Gdybym od razu wskoczył do łódki, odwiązał linę i odpłynął: „No, on sobie i tak poradzi”, ale nie, zostałem, liczyłem sekundy, przekazałem tę funkcję pogłębiarce stojącej przed boją kierunkową z obracającymi się czerpakami na gąsienicach, liczyłem z wysiłkiem razem z nią: trzydzieści dwie, trzydzieści trzy zardzewiałe sekundy. Trzydzieści sześć, trzydzieści siedem wyciągających muł sekund. Czterdzieści jeden, czterdzieści dwie źle naoliwione sekundy, czterdzieści sześć, czterdzieści siedem, czterdzieści osiem sekund, pogłębiarka robiła, co mogła, wznoszącymi się, przewracającymi, zagłębiającymi się w wodę czerpakami: pogłębiała tor wodny wejścia do Nowego Portu i pomagała mi liczyć czas: Mahlke musi już być u celu, już wszedł z puszkami konserw, bez otwieracza, z lizakiem, którego słodycz była bliźniaczą siostrą goryczy, lub też bez niego, do dawnej, ponad powierzchnią wody leżącej kabiny telegrafisty polskiego minowca „Rybitwa”.

Chociaż nie umówiliśmy się co do sygnałów, mogłeś jednak zastukać. Jeszcze raz i jeszcze raz pogłębiarka odliczyła dla mnie trzydzieści sekund. Jak to się mówi? Na ile da się ocenić, musiał już… Mewy irytowały mnie. Kreśliły wzory pomiędzy łodzią a niebem. Ale kiedy nagle, bez widocznego powodu, odfrunęły, irytował mnie ich brak. I zacząłem najpierw własnymi obcasami, potem butami Mahlkego obrabiać pokład mostku: rdza odpryskiwała płatami, zwapniałe łajno mew kruszyło się i tańczyło przy każdym uderzeniu. Pilenz, z otwieraczem do puszek w bębniącej pięści, krzyczał: