Изменить стиль страницы

– Czy pan był także pod Krzywym Rogiem? – Wszystkie gęby rozdziawione. W każdej brak zębów. Oczy po dziadku ze strony ojca. Uszy po rodzinie matki. Każdy miał dziurki w nosie.

– A dokąd pana teraz przenoszą?

– Głupi, tego mu przecież nie wolno mówić, po co pytasz?

– Zakład, że do wojsk inwazyjnych.

– Nie, zachowują go sobie na po wojnie.

– Spytaj go, czy był też u führera?

– Był pan?

– Czy nie widzisz, że to kapral?

– Czy nie ma pan przy sobie swojej fotografii?

– Bo my zbieramy.

– A jak długo ma pan jeszcze urlop?

– Właśnie, jak długo?

– Czy jutro jeszcze pan tu będzie?

– A może pana urlop już się kończy?

Mahlke wyrwał się. Potknął się o tornistry. Moje pióro zostało w poczekalni. Długotrwały bieg w pochylonej postawie. Bok przy boku przez kałuże: deszczowa pogoda łączy. Dopiero za boiskiem sportowym chłopcy pozostali w tyle. Jeszcze długo wołali za nami, nie spieszno im było do szkoły. Jeszcze dziś pragną mi zwrócić pióro.

Dopiero pomiędzy ogródkami działkowymi za Neuschottland odetchnęliśmy spokojniej. Byłem wściekły i moja wściekłość rodziła nową wściekłość. Wskazującym palcem trąciłem przynaglająco w przeklęty lizak i Mahlke zdjął go szybko z szyi. Wisiał na sznurowadle, jak swego czasu śrubokręt. Mahlke chciał mi go dać, ale ja nie przyjąłem.

– Zostaw, dziękuję za ulęgałki.

Ale on nie wyrzucił metalowego cacka w mokre krzaki, schował je do tylnej kieszeni spodni.

Jak się wydostać z tej sytuacji? Agrest tuż za prowizorycznymi płotami był niedojrzały; Mahlke zaczął go zrywać obu rękami. Szukałem odpowiedniego pretekstu. On zajadał i wypluwał skórki.

– Poczekaj tutaj pół godziny. Musisz koniecznie zabrać prowiant, inaczej nie wytrzymasz długo na krypie.

Gdyby Mahlke powiedział: „Tylko wróć”, byłbym zwiał. Ale on ledwo kiwnął głową, kiedy odchodziłem, dalej rwał oburącz agrest, sięgając palcami pomiędzy deski płotu, i pełnymi ustami zmuszał mnie do uległości: deszczowa pogoda łączy.

Otworzyła mi ciotka Mahlkego. Dobrze, że jego matki nie było w domu. Mógłbym wziąć od nas coś do jedzenia. Pomyślałem jednak: od czego ma rodzinę? Byłem też ciekaw, co powie ciotka. Ale rozczarowała mnie. Stała przepasana kuchennym fartuchem i nie zadawała żadnych pytań. Przez otwarte drzwi pachniało czymś, od czego cierpły zęby: w domu Mahlkego gotowano rabarbar.

– Chcemy urządzić Joachimowi małą uroczystość. Do picia mamy dosyć, ale gdybyśmy byli głodni…

Bez słowa przyniosła z kuchni dwie kilowe puszki boczku razem z otwieraczem. Ale to nie był ten sam, który Mahlke przyniósł z krypy, kiedy znalazł w kambuzie puszki z żabimi udkami. Podczas gdy przynosiła jedzenie i zastanawiała się, co by tu jeszcze – u Mahlków szafy były zawsze dobrze zaopatrzone, mieli krewnych na wsi, czerpali z pełnego – przestępowałem w korytarzu niespokojnie z nogi na nogę i oglądałem sobie tamto podłużne zdjęcie, które przedstawiało ojca Mahlkego z palaczem Labudą. Lokomotywa nie była pod parą.

Kiedy ciotka wróciła z siatką na zakupy i gazetą do zapakowania puszek, powiedziała:

– A gdybyśta chcieli jeść boczek, musita go trochę podgrzać. Bo inaczej za tłusty i będzie was cisnął w dołku.

Gdybym spytał odchodząc, czy był ktoś i dowiadywał się o Joachima, odpowiedziałaby mi zapewne przecząco. Ale ja nie spytałem, powiedziałem tylko w drzwiach:

– Serdeczne pozdrowienia od Joachima – chociaż Mahlke nie polecił mi pozdrowić nikogo, nawet swojej matki.

Mahlke także nie był niczego ciekaw, kiedy znalazłem się znowu naprzeciw jego munduru, między ogródkami działkowymi, we wciąż padającym deszczu, i powiesiwszy siatkę na płocie zacząłem sobie rozcierać czerwone pręgi na palcach. Wciąż jeszcze pochłaniał niedojrzały agrest i zmusił mnie, abym tak jak ciotka zatroszczył się o jego zdrowie:

– Zepsujesz sobie żołądek!

Kiedy powiedziałem: – Chodźmy już! – Mahlke zerwał trzy garście owoców z ociekających wodą krzaków, napełnił nimi kieszenie spodni i podczas kiedy obchodziliśmy łukiem Neuschottland i osiedla pomiędzy Wolfsweg a Bärenweg, wypluwał co chwila twarde skórki. Obżerał się też jeszcze na tylnym pomoście przyczepnego wozu tramwajowego, kiedy przejeżdżaliśmy obok zasnutego deszczem lotniska.

Drażnił mnie tym swoim agrestem. I deszcz już ustawał. Szarość stała się bardziej mleczna, zachęcała, żeby wysiąść i zostawić go z jego agrestem. Ale powiedziałem tylko:

– U was w domu już dwa razy pytali o ciebie. Faceci w cywilu.

– Tak? – Mahlke w dalszym ciągu wypluwał skórki między listwy podłogi. – A moja matka? Domyśla się czegoś?

– Twojej matki nie było, tylko ciotka.

– Pewnie poszła po zakupy.

– Nie sądzę.

– No, to była u Schielków i pomagała przy prasowaniu.

– Niestety, nie była tam.

– Chcesz trochę agrestu?

– Zabrano ją do Hochstriess. Właściwie nie chciałem ci mówić. Dopiero tuż przed Brösen agrest mu się skończył. Ale jeszcze w drodze przez plażę, którą deszcz pokrył deseniem, przeszukiwał obie przemoczone kieszenie. Kiedy zaś Wielki Mahlke usłyszał, jak morze pluszcze uderzając o brzeg, kiedy zobaczył je i dostrzegł w oddali zarysy wraku i cienie kilku statków na redzie, powiedział – a horyzont przeciął kreską jego obie źrenice:

– Nie przepłynę.

Tymczasem ja już zdjąłem spodnie i buty.

– Tylko nie zaczynaj teraz z jakimiś historiami.

– Naprawdę nie mogę, brzuch mnie boli. Przeklęty agrest. Kląłem i klnąc szukałem, aż znalazłem w kieszeni marynarki jedną markę i trochę drobnych. Pobiegłem z tym do Brösen i u starego Krefta wypożyczyłem na dwie godziny łódkę. Nie było to wcale takie łatwe, jak się teraz przy pisaniu wydaje, chociaż Kreft wiele nie pytał i pomógł mi zepchnąć łódkę na wodę. Kiedy przybijałem do brzegu, Mahlke tarzał się w mundurze po piasku. Musiałem go kopnąć, żeby wstał. Drżał, pocił się, wpychał sobie pięści w okolicę żołądka; ale pomimo niedojrzałego agrestu na pusty żołądek do dziś jakoś nie mogę uwierzyć w te jego bóle.

– Idź między wydmy, no, jazda!

Poszedł zgięty w pół, powłócząc nogami po piasku, i zniknął za kępami wydmuchrzycy. Może mógłbym dojrzeć jego czapkę, ale patrzyłem w kierunku mola, chociaż żaden statek nie przybijał ani nie odbijał. Wprawdzie Mahlke wrócił jeszcze zgięty, ale pomógł mi uporać się z łódką. Posadziłem go na rufie, położyłem mu na kolanach siatkę z konserwami i wetknąłem w łapę otwieracz, zawinięty w gazetę. Kiedy za pierwszą, a potem za drugą mielizną morze pociemniało, powiedziałem:

– Teraz ty mógłbyś trochę powiosłować.

Wielki Mahlke nawet nie kiwnął głową, siedział skurczony, trzymał się zawiniętego w papier otwieracza i patrzył poprzez mnie: bo siedzieliśmy naprzeciwko siebie.

Chociaż już nigdy, aż do dnia dzisiejszego, nie wsiadłem do łódki, wciąż jeszcze siedzimy naprzeciw siebie; jego palce poruszają się niespokojnie. Na szyi nie ma nic. Ale czapka nasadzona jest prosto. Z fałd munduru sypie się piasek. Deszcz nie pada, lecz czoło jego jest zroszone. Wszystkie mięśnie napięte. Oczy wychodzą na wierzch. Z kim zamienił się na nosy? Oba kolana rozlatane. Na morzu nie ma kota, lecz mysz ucieka.

Przy tym wcale nie było zimno. Tylko kiedy chmury się rozdzierały, a przez szczeliny padały promienie słońca, plamiaste dreszcze przebiegały ledwie oddychającą powierzchnię wody i sięgały łodzi.

– Pomachaj trochę wiosłami, to rozgrzewa.

Rufa odpowiedziała tylko dzwonieniem zębami, a wśród stękania padały zduszone słowa:

– …ma się z tego. Mógł mi ktoś wcześniej powiedzieć. Z powodu takiego głupstwa. A prelekcję miałbym naprawdę dobrą. Począwszy od opisu celownika, potem o granatach, silnikach Maybacha i tak dalej. Jako ładowniczy musiałem wychodzić z czołgu, żeby wbijać obluzowane bolce, nawet w czasie ostrzału. Ale chciałem nie tylko o sobie. Chciałem o moim ojcu i o Labudzie. Tylko krótko o katastrofie pod Tczewem. I jak mój ojciec dzięki osobistej odwadze. I że ja przy celowniku zawsze o moim ojcu. Nie miałem nawet zapewnionego bytu, kiedy on. Dziękuję ci także za świece wtedy. O, zawsze Czysta, Ty w nieskalanym blasku. Przez Twoje orędownictwo stanę się godny. Pełna miłości. Łaski pełnaTak jest. Bo zaraz moja pierwsza akcja na północ od Kurska to udowodniła.