Изменить стиль страницы

Początkowo trzymałem się z daleka od tej gadaniny. Winter, Jürgen Kupka i Bansemer także stawali się małomówni, kiedy rozmowa schodziła na Mahlkego. Czasami przy fasowaniu jedzenia albo gdy przechodziliśmy przez osiedle dowództwa na ćwiczenia terenowe, a drugi dom po lewej stronie wciąż jeszcze nie miał klatek na króliki, spoglądaliśmy na siebie ukradkiem. Wystarczyło też, żebyśmy zobaczyli kota czatującego nieruchomo na zielonej, lekko rozkołysanej łące, a już porozumiewaliśmy się znaczącymi spojrzeniami, stawaliśmy się sprzysiężoną grupą, chociaż Winter i Kupka, a zwłaszcza Bansemer, byli mi dosyć obojętni.

Niecałe cztery tygodnie przed naszym zwolnieniem – uganialiśmy się wciąż za partyzantami, ale nikogośmy nie złapali i nie mieliśmy też żadnych strat – zatem w okresie, kiedy prawie nie zdejmowaliśmy z siebie łachów, zaczęto to i owo przebąkiwać.

Tamten magazynier, który umundurował Mahlkego i zaprowadził go do odwszenia, przyniósł z kancelarii plotkę:

– Po pierwsze: znowu nadszedł list od Mahlkego do żony dawnego szefa. Poślą go jej do Francji. Po drugie: z samej góry przyszło zapytanie w jego sprawie. Odpowiedź jeszcze opracowują. Po trzecie, i to ja wam mówię: u Mahlkego zapowiadało się to od początku. Ale w tak krótkim czasie! No, dawniej toby mu żadne ciągotki nie pomogły, gdyby nie był oficerem. Ale dziś mogą wszyscy, w każdym stopniu służbowym. Będzie chyba najmłodszy. Kiedy go sobie wyobrażam z tymi uszami…

Wtedy nie wytrzymałem i rozpuściłem język. Winter za mną. Jürgen Kupka i Bensemer też musieli wyłożyć, co wiedzieli.

– Och, wie pan, tego Mahlkego znamy już od dawna.

– Chodziliśmy z nim do jednej budy.

– Jego zawsze korciło, kiedy jeszcze nie miał czternastu lat.

– No, a ta historia z kapitanem marynarki? Kiedy w czasie lekcji gimnastyki gwizdnął mu jego błyskotkę razem ze wstążką z wieszaka? To było tak…

– Nie, musimy zacząć od gramofonu.

– A te puszki konserw, to nic? Więc zupełnie na początku nosił zawsze śrubokręt…

– Chwileczkę! Jeżeli chcesz zacząć od początku, to od rozgrywki w palanta na boisku Heinricha Ehlersa. To było tak: leżeliśmy sobie, a Mahlke drzemał. Nagle pojawił się szary kot, który biegł przez łąkę wprost w stronę szyi Mahlkego. A kiedy ją dostrzegł, pomyślał pewnie, że to mysz się tam tak rusza, i skoczył…

– Pleciesz, bracie! To przecież Pilenz wziął kota i posadził mu – może nie?

Dwa dni później przyszło oficjalne potwierdzenie. Podczas rannego apelu podano nam do wiadomości, że były szeregowiec Arbeitsdienst, oddziału Tuchola-Północ, biorąc bez przerwy udział w akcji bojowej, początkowo jako zwykły strzelec, potem kapral i dowódca czołgu, zniszczył na ważnym odcinku strategicznym tyle a tyle rosyjskich czołgów, a ponadto… i tak dalej, i tak dalej…

Zaczęliśmy już zdawanie manatków, następni mieli przyjechać, kiedy matka przysłała mi wycinek z „Vorposten”. Było tam wyraźnie podane drukiem: „Syn naszego miasta, biorąc bez przerwy udział w akcji bojowej, początkowo jako zwykły strzelec, potem jako dowódca czołgu…”, i tak dalej, i tak dalej.

XII

Obsuwający się margiel, piasek, świecące bagno, zarośla karłowatej sosny, uciekające grupy drzew, stawy, granaty ręczne, karasie, chmury ponad brzozami, partyzanci w janowcu, jałowce, jałowce, stary, poczciwy Lóns – pochodził z tych stron – i kino w Tucholi – wszystko to pozostało za mną zabrałem ze sobą tylko swoją walizkę z imitacji skóry i bukiecik zeschłego wrzosu. Ale już podczas podróży, kiedy za Kartuzami wyrzuciłem wrzos pomiędzy tory, na wszystkich podmiejskich dworcach, potem na głównym dworcu, przed okienkami, w tłumie urlopowanych, przy wyjściu i w tramwaju do Langfuhr zacząłem bez sensu, ale uparcie poszukiwać Joachima Mahlkego. Wydawałem się sobie śmieszny i obnażony w zbyt ciasnym ubraniu cywilnym, mundurku szkolnym – nie pojechałem do domu, co mnie tam mogło oczekiwać? – i wysiadłem w pobliżu naszego gimnazjum, na przystanku koło hali sportowej.

Oddałem walizkę u pedela, nie pytałem go jednak o nic, wiedziałem przecież, gdzie i co, i popędziłem na górę szerokimi granitowymi schodami, przeskakując po trzy stopnie na raz. Nie dlatego, żebym oczekiwał, że złapię go w auli – drzwi były otwarte, ale tylko sprzątaczki ustawiały ławki do góry nogami i szorowały podłogę chyba na specjalną okazję. Skręciłem w lewo: przysadziste kolumny granitowe, ochłoda dla gorących czół. Marmurowa tablica pamiątkowa z nazwiskami poległych w obu wojnach, jeszcze sporo pustego miejsca. Lessing w niszy: Wszędzie odbywała się nauka, bo w korytarzach wzdłuż drzwi do klas nie było nikogo. Raz tylko mignął chłopaczek z kwarty na cienkich nóżkach, niosący zwiniętą mapę przez zaduch, który wypełniał wszystkie kąty. 3-a, 3-b, sala rysunkowa, 5-a, oszklona gablotka na wypchane ssaki, co w niej teraz było? Oczywiście kot. A gdzie gorączkowała się mysz? Minąłem salę konferencyjną. Tam gdzie korytarz mówił amen, pomiędzy sekretariatem a gabinetem dyrektora, na tle jasnego frontowego okna, stał Wielki Mahlke bez myszy: bo miał na szyi ów szczególny wisiorek, to coś, magnes, przeciwieństwo cebuli, galwanizowany czterolistek, produkt starego, poczciwego Schinkla, ten przedmiot, lizak, tę rzecz, rzecz, rzecz-której-nie-nazwę.

A mysz? Spała, spała zimowym snem w czerwcu. Drzemała pod grubą pokrywą, bo Mahlke utył. Nie znaczy to, że ktoś, los albo autor, ją wytępił czy wymazał, tak jak Racine skreślił ze swego herbu szczura i pozostawił tylko łabędzia. Myszka była wciąż jeszcze zwierzęciem herbowym i poruszała się nawet przez sen, kiedy Mahlke przełykał; bo od czasu do czasu, mimo wysokiego odznaczenia, Wielki Mahlke musiał jednak przełykać ślinę.

Jak wyglądał? Mówiłem już, że utyłeś w czasie działań wojennych, tylko odrobinę, o grubość dwóch bibuł. Stałeś na wpół oparty o parapet okna, na wpół siedziałeś na biało lakierowanej desce. Jak wszyscy, którzy służyli w oddziałach pancernych, miałeś na sobie fantazyjny mundur, po rozbójnicku upstrzony czarnymi i szarozielonymi plamami, wyrzucone nogawki spodni przykrywały cholewy na wysoki połysk wyglansowanych butów. Czarna, szykowna kurtka czołgisty, trochę za ciasna i marszcząca się pod pachami – bo twoje ręce odstawały jak ucha dzbana – nadawała, pomimo paru przybranych funtów, szczupłość twojej sylwetce. Na kurtce nie było orderu. A miałeś przecież oba krzyże i jeszcze coś tam, z wyjątkiem odznaczenia za rany: dzięki pomocy Marii Panny kule się ciebie nie imały. Właściwie to zrozumiałe, że na piersi nie było nic, co by mogło odciągać wzrok do tego nowego nabytku. Popękany, niedbale wyczyszczony pas opinał tylko wąski skrawek materiału: tak krótkie były kurtki czołgistów, zwane też małpimi kurteczkami. Podczas gdy pas z pistoletem, wiszącym daleko w tyle, prawie na siedzeniu, nadawał twojej sztywnej, wymuszonej postawie odrobinę niedbałej zawadiackości, szara czapka polowa tkwiła na twojej głowie bardzo prosto, bez ulubionego, zarówno wówczas, jak i dzisiaj, przekrzywienia w prawo, i przypominała swoją podłużną fałdą twoje upodobanie do symetrii, twój przedziałek na środku głowy z lat nauki szkolnej i nurkowania, kiedy twierdziłeś, że chcesz zostać klownem. Przy tym, zanim kawałkiem metalu wyleczono twoje chroniczne dolegliwości szyi, a także potem, nie nosiłeś już włosów ä la Zbawiciel. Ową szczotkę długości zapałki, która wówczas zdobiła głowy rekrutów, dziś natomiast nadaje palącym fajki intelektualistom wyraz nowoczesnej ascezy, przycięto ci, albo ty sam ją sobie przyciąłeś. Pomimo to mina Zbawiciela: orzeł na czapce, siedzącej na głowie jak przylutowana, rozpinał skrzydła nad twoim czołem niby Duch Święty w postaci gołębicy. I ta twoja cienka, wrażliwa na słońce skóra. Wągry na mięsistym nosie. Górne powieki, przetkane czerwonawymi żyłkami, miałeś lekko opuszczone. A kiedy stanąłem przed tobą zdyszany, mając za plecami wypchanego kota w szklanej gablotce, twoje spojrzenie nie wyraziło zdziwienia. Pierwsza próba zażartowania: