Изменить стиль страницы

Według informacji z Pentagonu Per Ericson urodził się w Fort Rucker, ale po dwudziestu dwóch latach w Alabamie nie było ani jednego Pera Ericsona.

Lisa napisała „P* Erics?on” na wypadek, gdyby nazwisko pisało się przez dwa „s”, potem spróbowała „P* EricsSn”, żeby uwzględnić pisownię „Ericsen” i „Ericsan”, ale komputer niczego nie znalazł.

– Sprawdź Filadelfię – zaproponowała Jeannie. – Tam mnie zaatakował.

W Filadelfii było trzech Ericsonów. Pierwszy miał na imię Peder, drugi odezwał się drżącym starym głosem z automatycznej sekretarki, trzeci okazał się kobietą, Petrą. Jeannie i Lisa zaczęły sprawdzać wszystkich trzydziestu trzech P. Ericsonów, mieszkających w Stanach Zjednoczonych.

Drugi P. Ericson Lisy okazał się złośliwym chamem i odkładając słuchawkę była blada jak ściana, ale po filiżance kawy zabrała się z powrotem do roboty.

Każdy telefon był małym dramatem. Jeannie musiała zebrać całą odwagę, żeby udawać policjantkę. Za każdym razem bała się, że usłyszy w słuchawce głos człowieka, który powiedział: „Teraz mnie pobranzluj, bo inaczej zrobię z ciebie mokrą plamę”. Potem czekała ją męka podszywania się pod policjantkę i przezwyciężania nieufności i chamstwa ludzi, którzy odebrali telefon. I większość rozmów kończyła się rozczarowaniem.

– Strasznie panią przepraszam – usłyszała nagle głos Lisy, kiedy kończyła swoją szóstą bezproduktywną rozmowę. – Nasze informacje muszą być nieaktualne. Proszę wybaczyć, że panią niepokoiłam, pani Ericson. – Lisa odłożyła słuchawkę zupełnie zdruzgotana. – To był on – stwierdziła. – Ale zginął w zimie tego roku. Rozmawiałam z jego matką. Wybuchnęła płaczem, kiedy o niego spytałam.

Ciekawe, kim był, pomyślała Jeannie. Psychopatą jak Dennis, czy normalnym człowiekiem jak Steve?

– Jak zginął? – zapytała.

– Był chyba narciarzem i złamał sobie kark, próbując jakiegoś niebezpiecznego zjazdu.

Zawadiaka nie znający lęku.

– To na pewno nasz człowiek.

Jeannie nie przyszło dotychczas do głowy, że któryś z ośmiu klonów może już nie żyć. Teraz zdała sobie sprawę, że mogło być ich więcej niż ośmiu. Nawet obecnie, kiedy dość dobrze opanowano technikę zabiegu, niektóre embriony po prostu się „nie przyjmowały”. Nie można było także wykluczyć, że kilka matek poroniło. Genetico mogło eksperymentować na piętnastu, dwudziestu albo nawet większej liczbie kobiet.

– Ciężko jest rozmawiać z tymi ludźmi – stwierdziła Lisa.

– Chcesz, żebyśmy zrobiły przerwę?

– Nie. – Lisa potrząsnęła głową. – Dobrze nam idzie. Wyeliminowałyśmy dwóch z pięciu, a nie ma jeszcze trzeciej. Kto następny?

– George Dassault.

Jeannie zaczęła wierzyć, że uda im się znaleźć gwałciciela, przy następnym nazwisku nie miały jednak tyle szczęścia. W całych Stanach było tylko siedmiu George'ow Dassaultów, lecz trzech nie odbierało telefonu. Żaden nie miał nic wspólnego z Baltimore ani Filadelfią – jeden mieszkał w Buffalo, jeden w Sacramento, jeden w Houston – to jeszcze jednak o niczym nie świadczyło. Nie było innego wyjścia: musiały sprawdzać następnych. Lisa wydrukowała numery telefonów, żeby wrócić do nich później.

Pojawił się kolejny problem, z którego nie zdawały sobie wcześniej sprawy.

– Nie ma chyba gwarancji, że facet, którego szukamy, jest na CD-romie – stwierdziła Jeannie.

To prawda. Może nie mieć telefonu. Albo mieć zastrzeżony numer.

– Zamiast imienia mógł podać przezwisko. Spike Dassault albo Flip Jones.

Lisa zachichotała.

– Mógł zostać rapperem i zmienić nazwisko na Icey Creamo Creamy.

– Lub zapaśnikiem i nazywa się Iron Billy.

– Może pisać powieści z Dzikiego Zachodu pod nazwiskiem Buck Remington.

– Albo pornografię jako Heidi Whiplash.

– Dick Swiftly.

– Henrietta Pussy.

Ich żarty przerwał nagle brzęk tłuczonego szkła. Jeannie zeskoczyła ze stołka i pobiegła do składzika. Zamknęła za sobą drzwi i nasłuchiwała, stojąc w ciemności.

– Kto tam? – zapytała nerwowo Lisa.

– Ochrona – usłyszała głos mężczyzny. – To pani postawiła ten wazon?

– Tak.

– Mogę zapytać dlaczego?

– Żeby nikt nie mógł się do mnie zakraść. Denerwuję się, pracując tutaj w nocy.

– Ja nie będę tego sprzątał. To nie należy do moich obowiązków.

– Dobrze, niech pan to zostawi.

– Jest pani tu sama?

– Tak.

– Trochę się rozejrzę.

– Proszę bardzo.

Jeannie złapała oburącz klamkę. Jeśli będzie próbował ją przekręcić, nie pozwoli mu na to. Usłyszała, jak ochroniarz chodzi po laboratorium.

– Swoją drogą, co pani tutaj robi? – zapytał. Jego głos zabrzmiał bardzo blisko.

– Chętnie bym z panem porozmawiała, ale jestem naprawdę zajęta – odparła Lisa. Stała gdzieś dalej.

Gdyby nie była zajęta, ciołku, nie siedziałaby tutaj w środku nocy, więc może się od niej odwalisz?

– W porządku, nie ma sprawy. – Strażnik stał tuż przy drzwiach do składzika. – Co tam jest?

Jeannie zacisnęła mocniej palce na klamce i szarpnęła ją w górę, gotowa stawić opór.

– Trzymamy tam radioaktywne chromosomy wirusowe – oświadczyła Lisa. – Ale chyba nic panu nie grozi, może pan tam wejść, jeśli jest otwarte.

Jeannie zdusiła w gardle histeryczny śmiech. Nie było czegoś takiego jak radioaktywne chromosomy wirusowe.

– Chyba sobie daruję – stwierdził strażnik. Jeannie miała zamiar puścić klamkę, kiedy poczuła nagły nacisk. Pociągnęła ją z całej siły w górę. – Zresztą i tak jest zamknięte – usłyszała.

Przez chwilę nic się nie działo. Kiedy ochroniarz odezwał się ponownie, jego głos dochodził z daleka i Jeannie odetchnęła z ulgą.

– Jeśli poczuje się pani samotna, proszę wpaść do nas. Zrobię pani filiżankę kawy.

– Dziękuję – odpowiedziała Lisa.

Jeannie nie ruszała się z miejsca, czekając na odwołanie alarmu. Po kilku minutach Lisa otworzyła drzwi.

– Wyszedł z budynku – oznajmiła.

Usiadły z powrotem przy telefonach.

Murray Claud był kolejnym facetem z rzadkim nazwiskiem i szybko go wytropiły. Udało się to Jeannie. Murray Claud senior poinformował ją z goryczą i oburzeniem, że jego syn został aresztowany przed trzema laty w Atenach, po bójce na noże w tawernie i wyjdzie na wolność najwcześniej w styczniu.

– Ten chłopak miał przed sobą wielką przyszłość – stwierdził. – Mógł zostać astronautą. Laureatem Nagrody Nobla. Gwiazdorem filmowym. Prezydentem Stanów Zjednoczonych. Miał łeb na karku, wdzięk i prezencję. I wszystko zmarnował. Wszystko zmarnował.

Rozumiała ojcowski ból. Jej rozmówca czuł się odpowiedzialny za to, co się stało. Korciło ją, żeby powiedzieć mu prawdę, ale nie była do tego przygotowana, a poza tym nie miała czasu. Obiecała sobie, że któregoś dnia zadzwoni do niego ponownie i wszystko wytłumaczy.

Harveya Jonesa zostawiły na koniec, bo wiedziały, że będzie go najtrudniej znaleźć.

Ku zdumieniu Jeannie okazało się, że w Ameryce jest prawie milion Jonesów, a H. należy do najczęstszych inicjałów towarzyszących temu nazwisku. Ich Jones na drugie imię miał John. Urodził się w Walter Reed Hospital w Waszyngtonie, w związku z czym obdzwoniły na początek wszystkich Harveyow Jonesów, H. J. Jonesów i H. Jonesów z waszyngtońskiej książki telefonicznej. Nie znalazły nikogo, kto urodziłby się przed dwudziestu dwu laty w Walter Reed Hospital; co gorsza, zgromadziły długą listę ludzi, którzy nie odebrali telefonu.

Jeannie po raz kolejny zaczęła wątpić, czy im się uda. Mieli trzech nie sprawdzonych George'ow Dassaultów, a teraz dwudziestu kilku H. Jonesów. Jej podejście było teoretycznie słuszne, nie mogła jednak sprawdzić kogoś, kto nie odbierał telefonu. Kleiły jej się oczy i odczuwała dokuczliwe napięcie od nadmiaru kawy i braku snu.

O czwartej zaczęły wydzwaniać do Jonesów w Filadelfii.

O wpół do piątej Jeannie znalazła go.

Myślała, że to będzie kolejny znak zapytania. Telefon zadzwonił cztery razy, a potem rozległ się charakterystyczny dźwięk włączającej się automatycznej sekretarki. Nagrany na taśmie głos był dziwnie znajomy. „Tu mieszkanie Harveya Jonesa” odezwał się i Jeannie zjeżyły się włosy na karku. Miała wrażenie, że słyszy Steve'a: ta sama barwa głosu, ta sama intonacja, ten sarn akcent. „Nie mogę teraz podejść do telefonu. Proszę zostawić wiadomość po usłyszeniu długiego sygnału”.