Изменить стиль страницы

Jeannie zmierzyła Charlesa uważnym wzrokiem. Nadeszła pora, żeby go poprosić.

– Jest pewna rzecz, którą mógłbyś zrobić…

– Powiedz, o co chodzi.

Jeannie ćwiczyła to, co chciała powiedzieć, przez całą drogę do Waszyngtonu.

– Gdybym mogła przeszukać kolejną bazę danych, być może udałoby mi się znaleźć prawdziwego gwałciciela. Ale po artykule w „New York Timesie” żadna agencja rządowa ani firma ubezpieczeniowa nie zaryzykuje ze mną współpracy. Chyba że…

– Co?

Jeannie pochyliła się do przodu w ogrodowym fotelu.

– W Genetico eksperymentowali na żonach żołnierzy, bo mieli do nich dostęp w wojskowych szpitalach. Dlatego urodziła się tam większość klonów, a może wszystkie.

Charles pokiwał powoli głową.

– Dane medyczne dzieci musiały zostać złożone w wojskowych archiwach – kontynuowała. – Być może wciąż się tam znajdują.

– Jestem tego pewien. Armia nigdy niczego nie wyrzuca.

Nadzieje Jeannie lekko wzrosły. Był jednak jeszcze jeden problem.

– To było dwadzieścia dwa lata temu, mogli zapisać to na papierze. Czy przenieśli potem dane do komputera?

– Na pewno. To jedyny sposób archiwizowania informacji.

– W takim razie to możliwe – oznajmiła, starając się ukryć podniecenie.

Charles najwyraźniej się wahał.

Rzuciła mu twarde spojrzenie.

– Możesz załatwić mi dostęp?

– Co dokładnie chcesz zrobić?

– Muszę załadować mój program do komputera i kazać mu przeszukać wszystkie dane.

– Jak długo to potrwa?

– Nie sposób powiedzieć. To zależy od wielkości bazy danych i mocy komputera.

– Czy utrudni to normalny dostęp do danych?

– Może go zwolnić.

Charles zmarszczył brwi.

– Zrobisz to? – zapytała niecierpliwie.

– Jeśli nas złapią, będzie to oznaczać koniec mojej kariery.

– Jaka jest twoja odpowiedź?

– Niech mnie diabli, zrobię to.

48

Steve rozpromienił się, widząc Jeannie, która siedziała na patio, popijała lemoniadę i rozmawiała z jego ojcem, jakby byli starymi znajomymi. Tego właśnie chcę, pomyślał. Chcę, żeby Jeannie stała się częścią mojego życia. Wtedy dam sobie radę ze wszystkim.

Przeszedł uśmiechając się przez trawnik i pocałował ją lekko w usta.

– Wyglądacie jak dwoje spiskowców – powiedział.

Jeannie wyjaśniła mu, co mają zamiar zrobić, i ponownie wstąpiła w niego nadzieja.

– Nie znam się zbyt dobrze na komputerach – przyznał tato, zwracając się do Jeannie. – Będę potrzebował twojej pomocy.

– Pojadę z tobą.

– Założę się, że nie masz przy sobie paszportu.

– Nie mam.

– Nie mogę wprowadzić cię do centrum informatycznego bez dowodu tożsamości.

– Mogę pojechać po paszport do domu.

– Ja z tobą pojadę – powiedział Steve do ojca. – Mam paszport na górze. Na pewno potrafię załadować program.

Tato posłał pytające spojrzenie Jeannie.

– Procedura jest prosta – odparła, kiwając głową. – Gdybyście mieli jakieś trudności, zadzwońcie do mnie z centrum informatycznego. Powiem wam, co robić, przez telefon.

– W porządku.

Tato przyniósł z kuchni telefon i wystukał numer.

– Don, tu Charlie. Kto wygrał w golfa? Wiedziałem, że sobie poradzisz. Ale w przyszłym tygodniu nie dam ci najmniejszej szansy, zobaczysz. Słuchaj, chciałem cię prosić o trochę nietypową przysługę. Chcę sprawdzić dane medyczne mojego syna z okresu, kiedy… Tak, podejrzewają, że ma pewne rzadkie schorzenie, nie zagrażające życiu, ale poważne. Pierwsze symptomy mogły się pojawić już we wczesnym dzieciństwie. Czy mógłbyś załatwić mi przepustkę do centrum informatycznego?

Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Steve nie potrafił nic poznać po twarzy ojca.

– Dziękuję, Don – powiedział w końcu Charles. – Jestem ci bardzo zobowiązany.

– Udało się! – zawołał Steve, podnosząc z triumfem rękę.

Tato przystawił palec do ust.

– Zabieram ze sobą Steve'a – oznajmił do telefonu. – Jeśli to możliwe, będziemy tam za piętnaście, dwadzieścia minut… Jeszcze raz dziękuję – dodał i odłożył słuchawkę.

Steve pobiegł do swojego pokoju i po chwili wrócił z paszportem.

Jeannie miała dyskietki w małym plastikowym pudełku.

– Włóż tę oznaczoną numerem pierwszym do stacji dysków – wyjaśniła, wręczając je Steve'owi – Instrukcje same pojawią się na ekranie.

Steve spojrzał na ojca.

– Gotów?

– Możemy iść.

– Powodzenia – powiedziała Jeannie.

Steve i ojciec pojechali do Pentagonu, zostawili samochód na największym parkingu świata – na Środkowym Zachodzie są miasteczka mniejsze od parkingu przy Pentagonie – i wspięli się po schodach do wejścia usytuowanego na pierwszym piętrze.

W wieku trzynastu lat Steve zwiedzał Pentagon w towarzystwie wysokiego młodego mężczyzny z włosami przystrzyżonymi na zapałkę. Gmach składał się z pięciu koncentrycznych kręgów połączonych niczym szprychy korytarzami. Miał cztery piętra i ani jednej windy. Steve stracił orientację już po kilku sekundach. Pamiętał tylko, że pośrodku centralnego dziedzińca stała budka o nazwie Ground Zero, w której sprzedawano hot dogi.

Teraz szedł za ojcem, mijając zamknięty zakład fryzjerski i restaurację. W punkcie kontrolnym pokazał paszport, wpisał się jako gość i dostał kartę identyfikacyjną, którą musiał przypiąć do koszuli.

W sobotni wieczór było tu stosunkowo mało ludzi: na korytarzu minęło ich tylko kilkanaście osób, w większości w mundurach, i kilka golfowych wózków, wiozących dygnitarzy i duże nieporęczne przedmioty. Kiedy Steve był tu poprzednio, monolityczna forma budynku dodawała mu otuchy. Teraz miał zupełnie inne wrażenie. Gdzieś w tym labiryncie korytarzy uknuto spisek, w wyniku którego pojawił się on i jego sobowtóry. Ten biurokratyczny moloch istniał po to, aby ukryć prawdę, którą on chciał odkryć. Ludzie w wyprasowanych wojskowych mundurach byli teraz jego wrogami.

Przeszli kilkadziesiąt kroków korytarzem, wspięli się po schodach na drugie piętro i za kolejnym zakrętem trafili na następny posterunek. Tym razem kontrola trwała dłużej. Steve musiał podać pełne nazwisko i adres i czekał minutę lub dwie, aż sprawdził go komputer. Po raz pierwszy w życiu miał wrażenie, że kontrola wymierzona jest przeciwko niemu, że to jego właśnie szukają. Czuł się winien, mimo że nie zrobił nic złego. Było to dziwne uczucie. Przestępcy muszą doznawać go przez cały czas, pomyślał. Podobnie jak szpiedzy, przemytnicy i niewierni mężowie.

Ruszyli dalej i po pokonaniu paru kolejnych zakrętów stanęli przed oszklonymi drzwiami. W środku siedziało przy komputerach kilkunastu młodych żołnierzy, wprowadzając dane i odczytując dokumenty za pomocą skanerów. Strażnik przy drzwiach skontrolował po raz kolejny paszport Steve'a i wpuścił ich do środka.

W pozbawionej okien, skąpanej w miękkim świetle sali panowała cisza i unosił się charakterystyczny zapach przefiltrowanego powietrza. Pracą kierował pułkownik, siwy mężczyzna z wąskim niczym ołówek wąsikiem. Nie znał ojca Steve'a, ale oczekiwał go. Prowadząc ich do terminalu, z którego mieli skorzystać, mało się odzywał; być może uważał ich za natrętów.

– Musimy sprawdzić dane medyczne dzieci urodzonych mniej więcej dwadzieścia dwa lata temu w wojskowych szpitalach – wyjaśnił ojciec.

– Nie mamy tutaj tych danych.

Steve poczuł, jak zamiera mu serce. Czy dadzą się tak łatwo odprawić?

– Gdzie są przechowywane?

– W St. Louis.

– Czy nie możemy sprawdzić ich z tego miejsca?

– Powinien pan mieć upoważnienie do korzystania z łączy.

– Nie przewidziałem tego problemu, pułkowniku – stwierdził oschłym tonem tato. – Czy chce pan, żebym ponownie zadzwonił do generała Krohnera? Nie będzie chyba zadowolony z tego, że zawracamy mu niepotrzebnie głowę w sobotni wieczór, ale zrobię to, jeśli pan się upiera.

Pułkownik rozważał przez chwilę, czy lepiej naruszyć regulamin, czy narazić się na irytację generała.

– Wydaje mi się, że możemy to zrobić. Łącza nie są aktualnie zajęte, a powinniśmy je i tak sprawdzić w ten weekend.