Изменить стиль страницы

Wpełzłam pod kołdrę i usiłowałam zmusić się do spania. Myślałam o różnych głupstwach. Zatkałam uszy. Znowu myślałam o głupstwach. Kanapa była niewygodna. Kołdra mi się zsuwała. A babcia wciąż chrapała.

· A niech to! – zaklęłam.

Bob nawet się nie poruszył.

Babcia będzie musiała sobie stąd pójść, to nie do wytrzymania. Wstałam i poczłapałam do kuchni. Przeszukałam szafki i lodówkę. Nic ciekawego. Było trochę po północy. Nie tak znowu późno. Może powinnam wyjśći kupić sobie batonik, żeby uspokoić nerwy? Czekolada działa uspokajająco, czyż nie?

Włożyłam dżinsy i buty, a na górę od piżamy narzuciłam płaszcz. Chwyciłam torbę z wieszaka w przedpokoju i wyszłam. Zdobycie batonika zajmie mi zaledwie dziesięć minut, a potem wrócę do domu i zaraz zasnę jak anioł.

Weszłam do windy, poniekąd spodziewając się zobaczyć tam Komandosa, ale go nie było. Na parkingu również nie. Odpaliłam buicka, pojechałam do sklepu i kupiłam snickersa i milky way. Snickersa pożarłam natychmiast, chcąc zachować milky way do łóżka. Ale potem jakoś zjadło mi się także drugi baton.

Pomyślałam o babci i jej chrapaniu, myśl o powrocie do domu nie wprawiła mnie w zachwyt, więc pojechałam do Joego.

Mieszkał na granicy Burg w szeregowym domku, który odziedziczył po ciotce. Z początku myśl, że Joe może być właścicielem domu, wydawała się niedorzeczna. Ale w jakiś sposób dom przystosował się do Joego, i takie połączenie okazało się wygodne. Było to przyjemne, nieduże lokum przy spokojnej uliczce. Domek z kuchnią z tyłu i sypialniami i łazienką na górze.

W środku było ciemno. Zza zasłon nie prześwitywało żadne światło. Przy krawężniku nie stał samochód Joego. Żadnych oznak obecności Terry Gilman. Dobra, może byłam odrobinę zakręcona. I może batoniki stanowiły tylko pretekst, żeby tutaj przyjechać. Zadzwoniłam do Morellego z telefonu komórkowego. Nie odebrał.

Szkoda, że nie umiałam otwierać zamków wytrychem. Mogjabym wejść do środka i położyć się spać w łóżku Joego.

Zapaliłam silnik i powoli przejechałam wzdłuż domów, nie odczuwając już tak wielkiego zmęczenia. Rety, pomyślałam, skoro i tak wyszłam z domu i nie mam nic lepszego do roboty, może by sprawdzić dom Hannibala?

Opuściłam okolicę Joego, dojechałam do Hamilton i skierowałam się w stronę rzeki. Wjechałam na trasę numer 29 i w chwilę później przejeżdżałam obok miejskiego domu Hannibala. Ciemno, ciemno, ciemno. Tutaj też nie świeciło się światło. Zaparkowałam przy sąsiednim domu, zaraz za rogiem, i podeszłam do siedziby Hannibala. Stanęłam przed samym wejściem i patrzyłam w okna. Czyżbym dostrzegła mały promyk światła w jednym z pokoi? Skradając się, podeszłam bliżej, przecięłam trawnik, wlazłam w krzaki, które otaczały dom, i przycisnęłam nos do szyby. Teraz nie miałam wątpliwości, że gdzieś w domu świeci się światło. To mogła być lampka nocna. Trudno powiedzieć, gdzie się znajdowała.

Umknęłam z powrotem na chodnik i szybkim krokiem przeszłam na ścieżkę rowerową, gdzie przez chwilę musiałam przyzwyczajać wzrok do ciemności. Potem ostrożnie ruszyłam w kierunku podwórka Hannibala. Wdrapałam się na drzewo i wpatrzyłam się w okna. Wszystkie żaluzje były spuszczone. Ale znów zobaczyłam smugę światła padającą z parteru. Pomyślałam sobie, że to światło może nic nie znaczyć, kiedy nagle zamigotało.

Sprawiło to, że serce zaczęło mi walić, ponieważ nie tęskniłam za tym, żeby ktoś znowu do mnie strzelał. Zdaje się, że dalsze siedzenie na drzewie nie jest najlepszym pomysłem. Chyba bezpieczniej byłoby obserwować dom z większej odległości… Na przykład ze stanu Georgia. Po cichutku ześliznęłam się na dół i już miałam odejść z powrotem na paluszkach, kiedy usłyszałam odgłos przekręcania zamka. Albo ktoś zamykał drzwi na noc, albo wychodził, żeby mnie zastrzelić.

Rzuciłam się do ucieczki.

Już miałam się znaleźć na ulicy, gdy usłyszałam, jak bramka otwiera się ze zgrzytem. Przylgnęłam do ogrodzenia, schowana w cieniu. Wstrzymałam oddech i obserwowałam ścieżkę. Pojawiła się na niej jakaś postać. Ten ktoś zamknął drzwi. Zatrzymał się na chwilę i spojrzał dokładnie w moim kierunku. Byłam prawie pewna, że wyszedł z podwórka Hannibala. I prawie pewna, że mnie nie widzi. Dzieliła nas dość duża odległość, a on prawie ginął w ciemnościach; pobliskie światła pozwalały dojrzeć jedy-nie kontury postaci. Obrócił się na pięcie i ruszył w drugą stronę. Padł na niego promień światła z sąsiedniego domu i na chwilę stał się widoczny. Zaparło mi dech w piersiach. To był Komandos. Otworzyłam usta, żeby go zawołać, ale rozpłynął się w ciemnościach nocy. Zupełnie jak zjawa.

Pobiegłam na ulicę i nasłuchiwałam odgłosu kroków. Zamiast nich usłyszałam odgłos silnika, dobiegający gdzieś z bliska. Czarne suv przecięło skrzyżowanie i po cichu odjechało. Obawiałam się, że tracę rozum i że są to halucynacje wywołane brakiem snu. Wróciłam do samochodu nieźle wystraszona i pojechałam do domu.

Kiedy położyłam torebkę na ladzie w kuchni, babcia nadal chrapała jak wilk. Przywitałam się z Keksem i poczłapałam do łóżka. Nawet nie zdjęłam butów. Po prostu rzuciłam się na kanapę i naciągnęłam na siebie kołdrę.

Kiedy znowu otworzyłam oczy, przy stoliku-ławie siedzieli Księżyc i Dougie, którzy gapili się na mnie.

· Rety! – krzyknęłam. – O co chodzi?

· Cześć, facetka – powiedział Księżyc. – Mam nadzieję, że cię nie przestraszyliśmy ani nic takiego.

· Co wy tu robicie?! – wrzasnęłam.

· Koleś, zwany kiedyś Dilerem, potrzebuje z kimś pogadać. No cóż, coś się dzieje. Wiesz, jesteś biznesmenem, któremu się wiedzie, a potem nagle – dup – wypruwają cię ze wszystkiego. Ludzie, to nie jest w porządku.

Dougie pokiwał głową.

· Nie jest w porządku – przytaknął.

· Pomyśleliśmy sobie, że może masz pomysł na pracę – wyjaśnił Księżyc. – Ponieważ ty masz taką świetną posadę. Ty i Dougster jesteście jak… firma facet i facetka.

· To nie znaczy, że nie otrzymałem żadnych propozycji – dodał Dougie.

· Tak jest – powiedział Księżyc. – Dougstera bardzo chcą zatrudnić w branży farmaceutycznej. Potrzebują tam młodych przedsiębiorczych mężczyzn.

· Chodzi ci o czarny rynek?

· Też – powiedział Księżyc.

Jakby Dougie nie miał dość problemów. Handel kradzionymi samochodami to jedno. A handel prochami to całkiem inna bajka.

· Narkotyki to nie jest najlepszy pomysł – oświadczyłam. – Może mieć skutki uboczne na całe życie. Dougie znowu kiwnął głową.

· Tak właśnie pomyślałem. Teraz, kiedy Homer wypadł z gry, sprawy mogą się pogorszyć.

· Cholernie szkoda tego Homera – powiedział Księżyc. – To był porządny człowiek. Biznesmen.

· Homer? – upewniłam się.

· Homer Ramos. Homer i ja byliśmy jak to – wyjaśnił Księżyc, przyciskając jeden palec do drugiego. – Byliśmy ze sobą związani, facetka.

· Chcesz przez to powiedzieć, że Homer Ramos był zamieszany w narkotyki?

· No jasne – odparł Księżyc. – Każdy jest.

· Jak poznałeś Homera Ramosa?

· Właściwie nie znałem go w sensie fizycznym. To miało raczej charakter wzajemnej więzi kosmicznej. On był kimś w rodzaju wielkiego guru od narkotyków, a ja, wiesz, raczej konsumentem. To naprawdę straszny kanał, że dał sobie przestrzelić głowę. Akurat wtedy, kiedy dostał ten drogi dywan.

· Dywan?

· W zeszłym tygodniu byłem w „Art’s”, zastanawiając się nad kupnem dywanu. Wiesz, jak to jest. Najpierw myślisz, że wszystkie dywany są absolutnie wspaniałe, a potem, im dłużej na nie patrzysz, tym bardziej wydają ci się do siebie podobne. Ale zanim to zauważysz, jesteś jakby zahipnotyzowany tymi dywanami, no nie? A potem bierzesz głęboki oddech, kładziesz się na podłodze i masz dreszcze, nie? Kiedy tak sobie leżałem za tymi dywanami, usłyszałem, jak wchodzi Homer. Poszedł do drugiego pomieszczenia, zabrał dywan i wyszedł. A ten gość od dywanów, wiesz, właściciel, powiedział Homerowi, żedywan jest wart milion dolarów i Homer musi na niego naprawdę uważać. Nieźle, co?

Dywan za milion dolarów! Arturo Stolle dał Homerowi dywan wart milion dolarów tuż przed tym, jak Ramosa zamordowano.