Chcąc nie chcąc, musiał zejść na dół. Przemknął szybko koło pieca, instynktownie czując już bliskość wyjścia, przeszedł przez małe pomieszczenie, gdzie na półce stały otwarte kasety z imitacji szlachetnego drewna, każda opatrzona na wieczku tabliczką z nazwiskiem. Ułożono w nich standardowe prasowane cegiełki żółtego koloru, o wymiarach dziesięć na sześć centymetrów, o jakich Wszechwłoga wspominał podczas kwalifikacji i rozliczenia.

„Tutaj widać, czym my naprawdę jesteśmy dla nowych pokoleń i nowej epoki”- pomyślał.

Dalsza droga nieoczekiwanie okazała się dziecinnie prosta. Od krematorium przechodziło się do śluzy, przez którą wywożono ze szpitala odpadki. Akurat gdy Irek nad

szedł i chował się za filarem, umundurowany strażnik zamknął swoją budkę, a potem, drapiąc się po tyłku, wsiadł do windy.

Jeszcze tylko parę kroków i uderzył go gorący podmuch. Modem Cmona wskazywał godzinę trzecią zero siedem nad ranem. Mimo nocnej pory powietrze było rozgrzane, poraziło odwykłe nozdrza zmieszaną wonią kurzu i sosnowego lasu. Bokiem, w cieniu, równolegle do szpaleru drzew, ruszył w kierunku ulicy. Z tego wszystkiego zapomniał nawet, że paraduje w cytrynowożółtej piżamie i czerwonym szlafroku, a na nogach ma rozłażące się łączki, przemoczone w piwnicznych kałużach. Nawet nie obejrzał się za siebie, nie chcąc oglądać rozjarzonego światłami masywu budynków szpitala, przysłaniających ciemne niebo.

Na Warmińską 18 przyjechał około czwartej, równo ze wschodem słońca. Taksówce, którą wezwał z krzaków przy alejce prowadzącej do szpitala, kazał zatrzymać się kawałek dalej, akurat pod ruchomą tablicą, przedstawiającą Kozaka w rudych szarawarach, skaczącego przez szablę, i reklamującą klub dla gejów „Jurny Jur”. Kierowca, który początkowo ukradkiem przypatrywał się jego piżamie i czerwonemu szlafrokowi na monitorze podglądu, teraz pokiwał głową ze zrozumieniem.

Ulica była jeszcze pusta, przejechał tylko dostawczy samochód. Irek zapłacił z modemu i dyskretnie, pod ścianami, przemknął do bramy. Nie spotkał nikogo poza zajętą sobą parą w średnim wieku, głośno kłócącą się po francusku. Niezauważony, wyszedł na podwórko zamknięte z jednej strony tyłami jakiegoś wielkiego budynku, a z drugiej frontonem oficyny. Niebieskiego wejścia trzeba było poszukać, musiał obejść dom, zajrzeć za załom muru. Otworzył je, używając Cmonowej karty B. Na pierwszym piętrze łatwo odnalazł małe drzwi, jakby od jakiegoś pomieszczenia gospodarczego, na przylepionym pasku folii widniało nazwisko – Oblatter. Gdy ustąpiły, zobaczył niewysokie schody, a u ich szczytu kolejne drzwi, za którymi otwierało się już właściwe królestwo Cmona.

Była to wąska kuchnia, taras obudowany odblaskowym szkłem, łazienka przystosowana dla osoby korzystającej zwózka i dwa obszerne, jasne pokoje. Jeden z nich służył do spania, znajdował się tam też terminal z wiszącym ekranem, drugi pełnił funkcję pracowni muzyka. Irek obejrzał sześć gitar stojących na podstawkach, skomplikowany keyboard o poczwórnej klawiaturze, górę integralnych urządzeń wzmacniających i odtwarzających. Przyrzekł sobie, że przez szacunek nigdy nie dotknie instrumentów. „Niech zachowają święty ślad ręki” – powiedział cicho i zaraz parsknął śmiechem, myśląc o reakcji rockera na takie słowa.

Całe wnętrze nie nosiło żadnego indywidualnego piętna, żadnego śladu osobowości artysty, składało się z rzeczy nowych, niezużytych, powstało pewnie w ciągu jednego dnia wskutek realizacji zamówień w kilku magazynach różnych branż. Było za to doskonale wytłumione i zaciszne – z zewnątrz nie docierał absolutnie żaden dźwięk. Kiedy tylko wszedł, włączyła się klimatyzacja, terminal zaczął pokazywać kolumny danych, których zupełnie nie rozumiał.

Nie czuł się źle, chociaż wiedział, że całą energię życia zastępują mu teraz podniecenie i napięcie. Nie ściągając zatem szpitalnych ciuchów, przystąpił do załatwiania spraw o elementarnym znaczeniu. Przede wszystkim zbadał stan

kont. Cmon mówił, że nie są one olbrzymie. Jednak nigdy w życiu nie miał nawet jednej trzeciej szmalu zgromadzonego na każdym z nich. Wszedł więc do hurtowni akcesoriów medycznych i wybrał najdroższy, bezigłowy szwajcarski aparat iniekcyjny renomowanej firmy. Gorzej natomiast przedstawiała się możliwość nabycia DFR – B. Cztery kolejne apteki w ogóle nie dysponowały tym specyfikiem, w piątej, większej, oznajmiono, że jest on do zastosowania wyłącznie pod ścisłą kontrolą lekarską w warunkach klinicznych. Uganiał się tak po różnych serwerach, dopiero w jakimś zagranicznym magazynie aptecznym zaoferowano mu ten lek pod inną nazwą, za horrendalną sumę i z wymogiem podpisania oświadczenia o wzięciu na siebie odpowiedzialności za skutki jego stosowania. Podpisał to oświadczenie kodem Cmona.

Po południu, kiedy spał w czystej pościeli, znalezionej w jednej ze ściennych szaf, zamówione sprawunki dostarczono do specjalnego pojemnika w drzwiach.

Żył w mieszkaniu Cmona jak na spokojnej, bezludnej wyspie. Z czasem spokój ten coraz silniej osadzał się w nim samym. Kolejne dni upływały cicho, według jednakowego rytuału. Największych problemów nastręczał poranny zastrzyk. Z niepokojem wkładał przedramię w otwór aparatu, bojąc się, co będzie, jeśli tłoczona pod potężnym ciśnieniem dawka leku, który teraz nazywał się Proxeol, nie trafi do żyły. Proxeol był gorszej jakości niż szpitalne DFR – B, bo przez godzinę po iniekcji miewał bóle głowy i skoki ciśnienia, bolały kości, chciało mu się też wymiotować.

Później, kiedy dolegliwości mijały, najczęściej wychodził z klimatyzowanych pomieszczeń i nie myśląc o ni

czym, kładł się na tarasie, dopóki panował tam cień. Czasem przeglądał zbiory Cmona. Miał setki, tysiące płyt CD i chipów z muzyką oraz filmami. Wszystko skatalogowane, oznaczone numerami. Jako człowiek starej daty musiał mieć kolekcjonowane skarby w zasięgu ręki, móc na nie popatrzeć, zdjąć z półki, rozpakować i samodzielnie uruchomić, nie wystarczało zwyczajne ściąganie na terminal z jakiegoś serwera. Dziwne, ale w całym mieszkaniu nie było żadnych dokumentów bardziej intymnych – listów, zdjęć, papierów z dawnych lat, jakie zwykła gromadzić większość ludzi. Może trzymał je gdzieś głęboko ukryte w elektronicznej pamięci? Tam jednak Irek postanowił nie zaglądać.

Któregoś dnia przeżył atak tęsknoty do rzeczywistości. Tak jak kiedyś w domu zasiadł przed ekranem i buszował po indeksach ofert. W popularnym serwerze Swojaki trafił na blok reklamowy, którego obejrzenie było warunkiem bezpłatnego oglądania teleturnieju Magiczna pałeczka. Leciała akurat reklamówka mydła „Try more”:

Najazd kamerą, tablica: Wydział Opieki Społecznej. Za biurkiem młody urzędnik, przed drzwiami kolejka. W przyśpieszonym tempie wchodzą, siadają, trajlują jedno po drugim: kloszard z butelką sterczącą z kieszeni, stary żebrak, hoża dziewoja w ciąży, wysztafirowana matka z dzieckiem na ręku i drugim obok, ziemista staruszka. Tempo coraz szybsze, postaci zmieniających się na krześle coraz więcej, wskazówka zegara pędzi naprzód, urzędnik poci się, wierci, rozluźnia krawat. Wreszcie koniec pracy. Urzędnik wychodzi do łazienki, bierze kawałek mydła, zaczyna się myć, robi to coraz szybciej, chciwiej, jak w amoku ściąga marynarkę, koszulę, spodnie. Wreszcie odwraca się, otwiera drzwi i w obłoku piany wyfruwa prosto do basenu z lazurową wodą. „Mydło «Try more» zmyje każde gówno!” – obwieszcza na koniec przenikliwy bas spoza ekranu.

Przeszedł do serwera kulturalnego ART PLUS. – Koniec z przekazami multimedialnymi, moda na książki tradycyjne! – ogłasza lektor i prezentuje wykaz nowości wydawniczych.

Irek przejrzał go bez specjalnego zainteresowania, zwrócił uwagę na tytuł tomiku poetyckiego Opadłem oraz kolorową okładkę jakiejś powieści, którą otworzył i której pierwsze zdanie brzmiało: Na wzgórzu siedzi dusza szewca, między nogami trzyma garnek z rosołem.

Więc może filmy? Tysiące, dziesiątki tysięcy propozycji, kolumny tytułów na numerowanych stronach, kolorowe przebitki anonsujące nowości, powtórki, remiksy. Jeśli jest aż taki wybór, to znaczy, że nie ma żadnego. Cmon mówił o kultowym filmie Easy Rider, oczywiście, wystarczy tylko nacisnąć: Easy Rider, reż. Dennis Hopper, USA, 1969. Popatrzył na czołówkę: motocykle pędzące po gładkiej pustynnej szosie, ryk elektrycznych gitar, młody Peter Fonda dramatycznym gestem rozbija o ziemię zegarek i dodaje gazu swojemu harleyowi. „To nie był film o nas – pomyślał. – W sześćdziesiątym dziewiątym chodziłem do szkoły w śniegowcach i pikowanej kurtce, słuchałem No To Co, oglądałem Stawkę większą niż życie, marzyłem o czeskim rowerze wyścigówce. To może być tylko film o naszej bezgranicznej tęsknocie, uczuciu – pokoleniowym znaku, i o świecie, którego nigdy nie zaznaliśmy, bo byliśmy albo skrępowani politycznie, albo za biedni, albo za głupi”.