Zdecydował już, że nigdzie nie pójdzie i nie odezwie się do Cmona na ten temat, ale jednak kiedy stolikowy zegar wskazał wpół do dwunastej, wstał cicho, ostrożnie zamknął za sobą drzwi i na palcach, boso, zaczął się skradać w kierunku hallu. Na miejscu było ciemno, solidne oparcia foteli srebrzyły słabe księżycowe smugi. Stanął przy ostatnim oknie po lewej i zaczął je sprawdzać, uderzając lekko otwartą dłonią. Rzeczywiście, dolna część, kiedy nacisnął mocno, dała się uchylić. Uderzyło go gorące powietrze; mimo nocnej pory, na dworze musiał jeszcze panować upał. Poczuł aromat tej gorącej fali, niosła powiewy i zapachy budzące tęsknotę, naturalne, rzeczywiste, nie takie jak na Oddziale O-L i w całym Szpitalu Nieustającej Pomocy, gdzie pozornie przyjemny chłód ma w sobie posmak wnętrza otwartej lodówki.

Przesunął palcami po parapecie, ostrożnie, po omacku, najpierw w jedną, potem w drugą stronę. To nie były żadne jaja! Pod palcami wyczuł jak najbardziej autentyczny, śliski i naprężony sznurek. Delikatnie zaczął wciągać go do środka. Ciężar twardo obijał się o ścianę, tak że co chwila musiał przestawać, żeby nie zwrócić niczyjej uwagi. Wreszcie ładunek zachrobotał o okno. Wyciągnął rękę i poczuł chłód szkła.

Była to… butelka wina z przyklejonym taśmą scyzorykiem. Prędko wsunął ją pod szlafrok, sznurek wsadził do kieszeni.

– Masz? – zapytał z niepokojem Cmon, gdy stanął w drzwiach.

Kiwnął głową, podniósł butelkę do światła, obejrzał etykietę i pokazał Cmonowi. Czerwone bordeaux, Chateau du Bousquet z Cótes de Bourg.

– Może być. Właśnie takie lubiłem. Nie należy do najdroższych, ale jest w miarę lekkie i w miarę wytrawne, bez przesady z garbnikami. No i, rzecz jasna, merlot, dziki, krwisty bukiet osiemnastego wieku, nie żaden tam ugrzeczniony cabernet – Cmon starał się podciągnąć bezwładne nogi, żeby usiąść wyżej i wygodniej.

– Ty chcesz to pić? Tutaj? Teraz? Nie boisz się… o siebie?

Rocker zachichotał:

– Jak nie tu i teraz, to gdzie i kiedy? A bać się? Czy będąc w tym miejscu, można się jeszcze czegoś bać? Nie gadaj tyle, otwieraj! Ja przecież nie dam rady.

– A Majami?

– Spoko, nie przyjdzie. Wyjechała z chłopakiem na weekend, dzisiaj piątek.

Irek czuł, że wplątuje się w coś niedobrego, miał nawet zamiar wyjść i zawiadomić Środę Popielcową, którą widział w dyżurce. Na razie jednak bez słowa wkręcał korkociąg. Poszło mu to nadspodziewanie sprawnie, soczyste cmoknięcie korka rozległo się na cały oddział i pewnie zostałoby zauważone, gdyby ktokolwiek spodziewał się tu takiego odgłosu.

– Widzisz, jaką masz parę? – komentował Cmon. – Co tu porównywać ciebie do mnie albo do innych półdenatów, nawet do Starościaka.

Pili ukradkiem, nalewając pod kołdrą do płaskich szklanek od mycia zębów. Wino spływało do spustoszonych organizmów rzeką świeżości, przypominającą, że jeszcze żyją, są ludźmi. „Wino uczłowiecza” – taka sentencja przyszła Irkowi do głowy, bo smakowało mu jak mało kiedy przedtem, przynosiło lekkość, ciepło i spokój. Obydwaj wkrótce zapomnieli, że grzeszą przeciw najradykalniej przestrzeganym szpitalnym przepisom.

– Przecież mówiłeś, że twój organizm nie toleruje alkoholu – zauważył Irek, rozlewając następną kolejkę.

– Kiedyś nie tolerował, teraz to co innego.

Oczy im zapłonęły, języki się rozwiązały, ale Cmon, opowiadający już o bliźniaczkach, z których jedna sypiała z Kotłowym, a druga z ojcem Kotłowego, docentem – saksofonistą, nagle spoważniał, odstawił niedopitą szklankę i cicho poprosił, aby wyciągnąć mu poduszki spod pleców, ułożyć płasko, bo poczuł się trochę gorzej.

– Teraz słuchaj, co mówię, i nie przerywaj – zachrypiał nieswoim głosem. – Wszystko zrozumiałem. Pryskaj stąd, spieprzaj jak najprędzej. Może umrzesz za miesiąc, może za dwa, może za pół roku, ale będziesz sobą, a nie bezwolnym śmieciem, który niszczy się sam, żeby oczyścić świat z siebie i takich jak on dla nowych, pięknych ludzi. Kretyństwo, nie ma żadnych „nowych ludzi”, ludzie są zawsze tacy sami, niezależnie od fryzur, strojów, jakie noszą, i maszyn, jakich używają. Ja już stąd nigdy nie wyjdę…

– Bzdury opowiadasz, nie jest przecież najgorzej – Irek odruchowo usiłował zaprzeczyć, tak jak się za dawnych czasów pocieszało osoby śmiertelnie chore, choć przecież tu, na Oddziale O-L, nie miało to żadnego znaczenia i śmieszyło.

– Nie zawracaj głowy, nie przerywaj mi, bo mogę nie zdążyć… Wiem, co mówię. A więc ja już stąd… – jeszcze bardziej ściszył głos i trzeba się było pochylić. – W dużej łazience, tam gdzie siostry kąpią niechodzących, w wywietrzniku nad bidetem jest schowany mój modem i wszystkie osobiste chipy. Musisz wsadzić głęboko łapę, leży na obudowie

pochłaniacza. Taki sposób ze starych kryminałów, nic lepszego nie wymyśliłem. Jak już dasz stąd nogę, pójdziesz na Warmińską 18, do mojego mieszkania. To stara kamienica, przebudowana na apartamenty. Wchodzi się przez podwórko, potem niebieskim wejściem na piętro, stamtąd małymi drzwiczkami jeszcze piętro wyżej. Do zamków jest chip B, można też wejść na hasło: „Paula, pierwsza żona”. Tam możesz siedzieć, jak długo Pan Bóg ci pozwoli. Nikt mnie nigdy nie rozpoznał, modem jest na nazwisko Cyncynat Oblatter, takie kupiłem, żeby się nie rzucało w oczy. Ty też nie będziesz się rzucał w oczy, jesteśmy podobni, obaj wyglądamy jak zdychające pawiany. Moja rodzina nie wie, gdzie mieszkam, nie szukają mnie zresztą, dziesięć lat temu, kiedy likwidowałem dom w Sandomierzu, powiedziałem im, że wyjeżdżam do Nepalu umrzeć, a całe pieniądze przekazuję na fundusz ratowania dorzecza Amazonki. W mieszkaniu znajdziesz, co trzeba, terminal poda ci dwa konta, z których możesz sobie korzystać. Nie są olbrzymie, ale wystarczą, na pewno… Rachunki regulują się same piątego każdego miesiąca. Zakupy zamawiaj przez City Shopping Express, na modem. Znają mnie, będą myśleli, że to ja. Rób tam, co chcesz, wszystko twoje, nie zależy mi już na niczym. Ale musisz spieprzyć, musisz dać nogę! Spać mi się chce… Będę chyba spał…

Irek wylał resztę wina z butelki do zlewu i wychodząc, przypomniał sobie o czymś:

– A…skąd to wino?

– Mam jeszcze fanów- usłyszał senną odpowiedź.

Zaraz po wschodzie słońca obudził go podchodzący pod gardło niepokój. Spał tej nocy, ale był nieprzytomny ze zmęczenia. Ramiona i klatka piersiowa drżały, zagłuszając ledwo wyczuwalne bicie serca, powieki piekły aż do bólu. Zerwał się i boso, brodząc w czerwieni, furkocąc połami szlafroka w głuchej ciszy, pobiegł do dwójki.

Wpadł tam z impetem i od razu cofnął się, przerażony. Uderzył go w nozdrza ostry fetor wymiocin i wpółprzetrawionego wina.

Cmon leżał przewieszony przez krawędź łóżka, z poduszki, prześcieradła i siennika ściekała na dywan fioletowa, cuchnąca maź, rozlewając się w wielką, miejscami zaskorupiałą plamę. Miał otwarte oczy, usta posiniałe zapewne od niewydolności krążenia, ale też i zabrudzone winem, ruszał palcami.

– Gdzie pielęgniarka?! Czemu nikt nie przyszedł? Gdzie ten pieprzony monitoring?! – krzyczał Irek i chciał już wybiec do dyżurki, jednak powstrzymał go niski, przejmujący jęk.

Wrócił do Cmona, nachylił się, a potem usiadł. Mała twarz rockera była wyostrzona, wargi z trudem artykułowały niewyraźne zdania, trzeba było przybliżyć ucho:

– Pamiętasz, co ci powiedziałem o życiu, o dopisywaniu puent? To wszystko nieprawda. Najlepiej by było w ogóle nie umierać, żyć na/u//, pieprzyć świat, ludzi, obowiązki, skrupuły i nie oglądać się za siebie… Pryskaj stąd… Jak już będziesz czuł, że niedługo przyjdzie, jedź do leśniczówki Ustrych. Pamiętaj – Ustrych…

Irek delikatnie położył rękę na dłoni przyjaciela. Miała kruchość wyschniętego liścia, który można złamać zwykłym dotknięciem. Cmon ścisnął go, dając do zrozumienia, że nie chce, by gdziekolwiek odchodził. Przymknął powieki i leżał w milczeniu, spokojnie oddychając. W pewnym momencie spojrzał na Irka, zmarszczył czoło, wytrzeszczył oczy pełen niedowierzania, jak gdyby nagle rozpoznał w nim kogoś od dawna niewidzianego, i z takim wyrazem, z tak spiętymi rysami – pozostał.