zasłony, rozkładane biurko do odrabiania lekcji, jasną biblioteczkę na ukośnych nóżkach i z rozsuwanymi drzwiczkami, dalej dziwaczny, trójkątny stolik na takich samych nóżkach, czarno lakierowanych. Gdy przyszły lata siedemdziesiąte, wyrzucili to wszystko i zastąpili szykownymi meblościankami na wysoki połysk, załatwionymi dzięki niewidocznym, acz mocnym niciom wzajemnych zobowiązań między matką, kierowniczką sklepu i dyrektorem Wydziału Handlu i Usług. Tuż przy radzieckim kolorowym telewizorze „Elektron”, o którym mówiono, że z powodu masy potrzebna do niego podmurówka, zaraz pod makietą czołgu T55 z lufą wymierzoną na zachód ojciec dumnie ustawił obok siebie Łuny w Bieszczadach Jana Gerharda i Ulissesa Joyce’a. Sens świata widział w logice i w porządku, więc zasada kolejności alfabetycznej była dla niego najświętszym prawem.

Zawsze też mieliśmy samochód, początkowo jedyny na podwórku, pieczołowicie przechowywany w garażu z falistej blachy, samotnie sterczącym obok trzepaka. Majaczą mi dwie, jedna po drugiej, używane syreny – nietoperze z drzwiami otwieranymi od przodu, kompletne truposze, pod którymi stary nieustannie leżał albo bluzgał i sprowadzał mechaników z koszar, a każdy wyjazd nieodmiennie kończył się ściąganiem na sznurku przez wojskowego ZISa. Później auta były coraz lepsze – nowa syrena 103, nowa skoda 1000 MB i wreszcie – za czasów Gierka – obiekt zawiści całej okolicy, duży fiat w najmodniejszym, zapierającym dech odcieniu „bahama yellow”, z pokrowcami – imitacją tygrysiej skóry; fantastyczny odrzut z eksportu do Francji, zdobywany uporczywie przez okrągły rok dzięki poruszeniu sprężyn sięgających rzekomo aż Głównego Zarządu Politycznego Ludowego Wojska Polskiego, o czym zresztą wtedy nawet nie wiedziałem. Dziwiło mnie tylko, że stary nagle zaczął jeździć na ryby z jakimiś czerstwymi facetami z Warszawy, chociaż nigdy dotąd ryb nie łapał, i parę razy przyszedł mocno nawalony, co mu się też raczej nie zdarzało. Ganialiśmy tym cudem na wczasy – pustymi szosami do Szklarskiej Poręby, Dziwnowa, Kołobrzegu, także do naszego letniego domku nad Kisajnem koło zatoki Tracz, który ojciec postawił tak zwanym gospodarczym sposobem, czyli w ramach zajęć żołnierzy z jednostki.

Wszyscy znali Giżycko latem. Pociąg pędzi łukiem po brzegu Niegocina, na prawo zamglony błękit i żagle, na lewo zmęczona upałem zieleń. Z wiaduktu nad kanałem widać przystań, białe, stłoczone maszty jachtów, cały gąszcz. Zawsze kiedy wracałem, najpierw od wuja z Olsztyna, potem z Bydgoszczy, ze studiów, chwytało mnie za gardło pełne podniecenia oczekiwanie, jakbym przyjeżdżał pierwszy raz, jakby zaraz miało się wydarzyć nie wiadomo co. Wreszcie stacja, gdzie jezioro prawie że podchodzi pod tory. Z wagonów wygrzebują się postacie obładowane plecakami, worami namiotów; drewniaki stukają, dźwięczy potrącone pudło gitary. Prostują kości, leniwie powłóczą nogami wśród peronów samotne pary, grupki, stadka; długowłosi faceci w kurtkach khaki, dziewczyny w blue. Znikali gdzieś zwyczajni ludzie – może zapadali w sen letni? Tłum na przystani, w porcie, tłum na ulicach: wakacyjni hippiesi, podstarzali żeglarze, dyskotekowe kurewki i opalone studentki, szukające w bryzie znad jezior lekarstwa na egzystencjalne problemy, o których mówiły między sobą z poważnymi minami doświadczonych kobiet. Samochody z Katowic, Warszawy, Łodzi i zza granicy – wartburg! i trabanty ze znakiem DDR, także nieliczne, miękko sunące ople i fordy taunusy z budzącym respekt „D” w owalnym polu. Pan Kuncewicz, ostatni cymbalista PRLu, rozkładał swój autentyczny strunowy instrument. Ostatnie miejsce we Wschodniej Europie, gdzie za kilka złotówek, za piwo, jeśli akurat dowieźli, albo talerz flaków ze smażalni naprzeciwko można było usłyszeć biegle wydzwonione młoteczkami Boże, caria chrani. Znacie mój Park lodowy z płyty Heli or Me? Nie znacie? Właśnie robię tam podobny numer, też na prawdziwych cymbałach, nie na żadnym pieprzonym elektrycznym samograju… Wieczorem tłok na molo, rejwach i brak miejsc w poniemieckim bunkrze przerobionym na knajpę „Grota”, gdzie pito sprowadzone cudem jakimś do Giżycka białe czeskie wino. Kiedy przed północą szliśmy już do domu z moim przyjacielem Grzegorzem, który wiele lat później zaginął bez wieści w Paryżu, albo z moim drugim przyjacielem, Wojtkiem, który wiele lat później został dziennikarzem, a potem wyjechał, podobnie jak ja, otaczały nas przyciszone głosy, szelesty i tajemnicze pomarańczowe świetliki papierosów. Ktoś grał na gitarze Lady in Black, ktoś patrzył w gwiazdy, co wcale nie jest zajęciem ani durnym, ani pretensjonalnym, nawet gdy dawno już się nie ma siedemnastu lat. Szukano się, nawoływano, rozpalano ogniska, których płomień powtarzała ciemna woda. Byłem pełen zazdrości, rozczarowań, podrażnionej dumy. Byłem pełen nienawiści do samego siebie, przerażony oglądałem się w lustrze – mały, szeroki, z odstającym tyłkiem i trójkątną gębą, kostropatą od trądziku. Na mnie nikt nie czekał w mroku, nie ściskał za rękę, nie pachniał i nie muskał włosami, nie chciał, żebym został dłużej. Im więcej ludzi widziałem na plaży, w dyskotekach, w letnich ogródkach i barach, im piękniejsze dziewczyny obojętnie spoglądały z żaglówek płynących pod zwodzonym mostem na ulicy Moniuszki, tym bardziej czułem się w moim mieście śmieszny, samotny, poniżony. Ciężko przeżywałem młodość, była jednym węzłem niepokoju, niespełnienia i tęsknoty.

Jesienią Giżycko pustoszało. Jeszcze tylko studenckie imprezy żeglarskie we wrześniu – ostatnie podrygi lata, i już, już nadchodziło to, co nieuchronne. Wielkie kłody obwieszały pomieszczenia przystani i portu, handlarze zwijali stragany, zabijano gwoździami budki. Wiatr od Niegocina spłukiwał z powietrza smród smażonych ryb, zastępował go błotną wilgocią i zgnilizną opadłych liści. W mieście spotykałem tylko same znajome twarze. Znowu pojawiali się, przebudzeni z letniego snu, zwyczajni ludzie; zakatarzeni, z teczkami i siatkami, biegający po pustych sklepach, aby zaspokoić przyziemne potrzeby.

Codziennie rano wlokłem się półprzytomny do czerwonego gmachu liceum przy alei l. Maja, po drodze, za pawilonem warzywniczym wypalałem philip morrisa z plastikowej paczki, dla szpanu kupowanej za bony w peweksie. Uczyłem się kiepsko, byłem tępy i roztrzepany, z matematyki, z fizy w ogóle niczego nie kapowałem. Nauczyciele stawiali mi tróje z minusem, żeby nie robić przykrości ojcu i polonistce. Polski to co innego. Znałem na pamięć Wojaczka, czytałem Iredyńskiego, Głowackiego, Pastuszka, pani w kiosku koło dworca zawsze trzymała dla mnie pod ladą „Nowy Wyraz”. Najlepsze były jednak przerwy. Albo paliliśmy papierosy w kiblu, albo gapiliśmy się na dziewczyny z innych klas, co o wiele bardziej wolałem robić. Spacerowały korytarzem po dwie, po trzy, rozmawiały lekko i cicho, nie zwracały na nas uwagi, a jeśli już, to patrzyły szklanym, niewidzącym wzrokiem. Można się było tylko domyślać intrygujących kształtów pod długimi spódnicami, bo, niestety, pierwsza fala mody mini zanikła długo przedtem, można było marzyć o dotyku włosów, gładkości skóry, upajać się z daleka samą ich obecnością, u napalonych kilkunastoletnich osobników powodującą drżenie ust, pocenie rąk i odruch jąkania. Dziewczyny w tym smutnym kraju były zawsze zjawami z innego świata. Ich ciuchów nie widziało się w przaśnych odzieżowych sklepach handlu detalicznego, zapachów nie kupiło się w żadnej państwowej perfumerii, ich zgrabne postacie przypominały wycinanki, które jakiś wariat wkleił nie do tego, co trzeba, albumu. Halina, Gośka, Ewa, Bogusia Pawłowska, już nie pamiętam… W ogóle nigdy chyba nie było tak pięknych kobiet, jak w latach siedemdziesiątych. Miękkich, urokliwie zamkniętych w sobie, otoczonych mgiełką niedopowiedzeń. Ich stroje podkreślały, a nie deformowały, makijaż odkrywał nieznane, a nie nakładał maski. Kiedy dziesięć, dwadzieścia lat potem musiałem patrzeć na ordynarne, potatuowane babska, łyse szantrapy, kanciaste w ruchach i rzucające miechem jak wozak od węgla, miałem wrażenie raju utraconego i potoków gnoju zalewających Matkę – Ziemię. A one wydawały się nam mądre i delikatne, i przy tym chłodne, nieprzystępne, świadome odwiecznych kobiecych tajemnic, mające zawsze w zapasie nieskończone pokłady lekceważenia i ironii dla zaślinionego palanta, pożądliwie przestępującego z nogi na nogę. Niczego jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy. Nie wiedzieliśmy, że istnieją kruche granice, na których kończy się obojętność, a zaczyna szaleństwo, że trzeba być wybrańcem, szczęśliwcem i zdobywcą w jednej osobie. Zastanawialiśmy się, jak w ogóle jest możliwe to, co oglądaliśmy z uciskiem w kroku na zamazanych zdjęciach pornograficznych, kopiowanych amatorskim powiększalnikiem z wytłuszczonego duńskiego pisemka w piwnicy u Zbycha Dygasa.