Przerażony pobiegł do sypialni, ale choć trząsł się ze strachu, dalej patrzył przez szparę. Nie musiał długo czekać. Ujrzał w drzwiach grzbiet Środy, wyciągającej na korytarz szpitalny wózek z podłużnym, wrzecionowatym workiem żółtego koloru. Obróciła go, potknęła się o chodnik i klekocząc kółkami popchała w kierunku klatki schodowej: i wind. Tuż obok przemknęła jej ponura twarz, zaklęła nawet j pod nosem: – Cholera, znowu ten pieprzony liftserwis szlag trafił!

Rano opowiedział o wszystkim Koniecznemu. Ten i wściekł się tylko.

– Mówiłem: nie właź, gdzie nie trzeba, nie interesuj j się. Chyba, że chcesz dostać fioła. Myśl o sobie, nikt nie będzie razem z tobą przeżywał tego, co cię czeka, to twoja mała, prywatna Golgota! – zrzędził pomiędzy jednym a drugim łykiem mleka, którego codziennie wypijał chyba z pół wiadra.

Irek nie chciał dłużej słuchać, wyszedł i zajrzał do] dwójki. To, co widział wczoraj, nie było złudzeniem. Cmon rzeczywiście powrócił do świadomości. Miał otwarte oczy,] rozglądał się uważnie, sam przetarł sobie twarz kosmetyczną chusteczką i z przyjemnością wdychał mocny zapach wody kolońskiej.

– Co? – odruchowo zapytał Irek od progu. Ten prosty zaimek wypowiadany na Oddziale O-L niósł ze sobą o wiele więcej treści niż w zwykłym języku: poczucie wspólnoty, nieudawaną troskę, braterskie zrozumienie poparte podobnym doświadczaniem losu.

Odpowiedziało mu obojętne „hm” i głośne przełknięcie śliny, a zaraz potem jasne stwierdzenie:

– Ale w gówno wdepnąłem.

– Coś nie tak? Jakąś przekrętkę zrobili? Nie chciałeś j tu przyjść?

– Nie to… Wyszło nie tak, jak sobie ułożyłem.

Cmon zaczął opowiadać. Miał chyba ogromną potrzebę mówienia, Irek zauważył, że wręcz spragniony jest słuchaczy i łapczywie wyżywa się w budowaniu każdego zdania. I choć to dawne dzieje, to nadal widać u niego było cechy typowe dla ludzi budzących zainteresowanie, rozpieszczanych popularnością- mówił przede wszystkim o sobie, przywiązywał wielką wagę do własnych sądów, nie pozwalał Irkowi wchodzić w słowo i raczej nie zwracał uwagi na to, co on z kolei mógłby mieć do powiedzenia.

– Od trzynastu lat żyłem zupełnie samotnie – zwierzał się. – Kupiłem mieszkanie w oficynie starej kamienicy przy Warmińskiej i urządziłem sobie azyl. Nikomu nie dałem adresu, żonom, dzieciom, wnukom, prawnukom, zdobyłem pozwolenie na niejawny modem, a nazwisko dzisiaj najłatwiej zmienić, zmieniałem zresztą co parę miesięcy, jak mi tylko do głowy przyszło. Na początku było wybornie. Nie wychodziłem, ściągałem filmy, odpoczywałem na tarasie za lustrzanymi szybami, zamawiałem najlepsze potrawy i wymyślne wina, komponowałem trochę, nawet sprzedałem kilka numerów. Potem zaczęły się napady tęsknoty, poczucia całkowitego bezsensu. Pewnego dnia uświadomiłem sobie, że nie miałbym już z kim rozmawiać, wszyscy koledzy, współpracownicy, dalsi znajomi już tego… – pokazał wymowny znak na gardle. – Sam też byłem umarły dla rodziny, z którą zerwałem perfidnie i bezceremonialnie. To straszne, błąkać się tak między czterema ścianami i mieć świadomość, że nikogo, absolutnie nikogo na tym wielkim, przygniatającym świecie nie zna się osobiście. Kiedyś śpiewałem taką piosenkę, Cyryl, może pamiętasz, bo to był hicior, a na dodatek afera, bo niektóre gazety odsądzały mnie od czci i wiary za nihilizm. Taki refren:

Giń młodo, giń,

bo jak nie,

to zginiesz,

zginiesz we mgle!

– zaśpiewał, stukając do taktu łyżeczką od herbaty o poręcz łóżka. – Nuciłem tak sobie pod nosem i wiedziałem, że miałem rację, chociaż pisałem to jako gówniarz. Potem zaczęły się dolegliwości, bóle głowy, wymioty, z trudem wstawałem. Leżałem w domu dniem i nocą, pielęgniarki przychodziły i znikały jak fantomy, okno, w które się wgapiałem, czerniało, bladło, jaśniało i znowu przechodziło w czerń, a ja znieść nie mogłem monotonii upływu czasu i własnej bezwoli. Znalazłem kontakt z Wszechwłogą i zgłosiłem się tutaj. Czułem się trochę lepiej, zamknąłem mieszkanie, wezwałem taksówkę, przyjechałem do szpitala. Zrobiłem to z pustki, z nudów, ze strachu i z niecierpliwości. I nagle, już po wszystkich formalnościach – słabo, ciemno przed oczami, wylew. Jak na złość. No i jestem przykuty do łóżka. Przedtem, przyznam się, myślałem, że może tylko trochę pożartuję z kostuchą, Wszechwłogą zapewniał, że w każdej chwili mogę zrezygnować. Ale teraz… – smętnie spojrzał po sobie.

Cmon lubił towarzystwo, zainteresowanie swoją osobą przyjmował jako rodzaj należnego hołdu, składanego po latach nieobecności wśród fanów. Atmosfera Oddziału O-L bardzo mu odpowiadała, bo tu, w przeciwieństwie do normalnego świata, pamiętano o nim, chwalono i podziwiano. Irek, Konieczny i Starościak często wieczorami odwiedzali dwójkę, czyniąc to dla satysfakcji bliskiego obcowania z kimś, kogo wielkość należała także do ich życia, a także po trosze ze snobizmu. Majami, nie odstępująca pacjenta na krok, podnosiła wtedy oparcie łóżka, a Cmon opowiadał.

Najczęściej słuchali w milczeniu, szukając w opowieściach Cmona własnego cienia. Kto by przepuścił taką okazję zapomnienia o miejscu i okolicznościach?

Opowieść Cmona

– Urodziłem się w Giżycku. Najpiękniejsze miejsce na Ziemi. Ktoś, kto się nie urodził na Mazurach, tak naprawdę nigdy się nie urodził. Wszystkim zawsze tak gadałem. Gdyby mi przyszło żyć jeszcze raz, za diabła bym stamtąd nie wyjeżdżał. Każdy przy zdrowych zmysłach walnie się teraz w czoło, ale to był najfatalniejszy błąd mojego życia. Umarłbym szczęśliwy. Lepiej wcześnie umierać szczęśliwym niż długo żyć byle jak i odnosić pyrrusowe zwycięstwa.

Ojciec był kapitanem, później majorem, zawiadywał piekarnią wojskową oraz magazynem mąki i kartofli. Matka spokojnie spijała kawki w jakimś biurze, Wydziale Inwestycji czy podobnym cholerstwie. Dni płynęły powoli, zawsze takie same, jak równo odrąbane kawały ciągnącego się ciasta. Kto by wtedy pomyślał, że w ogóle mogą mieć jakikolwiek smak? Nieważne, czy rok sześćdziesiąty pierwszy, czy sześćdziesiąty siódmy. Taki jakiś nie taki ten byt – śpiewał pan Przybora. Nic się nie działo, a jeśli nawet się działo, to gazety, radio i jedyny kanał telewizyjny robiły wszystko, aby nikt o tym nie wiedział. Ludzie tak naprawdę polubili tę nudę, udomowili, uznali za swoją, choć po kątach szydzili z chuderlawego przywódcy w okularach, które wyglądały jak doklejone brwi, wyśmiewali jego tasiemcowe przemówienia, wielogodzinne wystękiwanie całych kolumn danych o produkcji saletry, gumiaków i surówki żelaza.

Cmon podniósł głowę, zatkał nos i wymamlał dyszkantem:

– Czterdzieści trzy koma jeden, siedemdziesiąt dziewięć koma dwadzieścia sześć, sześćdziesiąt dwa koma siedemnaście! – Opadł zaraz na poduszkę, dyszał zmęczony, ale mówił dalej: – Miałem też młodszego brata. Został sędzią. Zginął dwanaście lat temu w katastrofie budowlanej. Pojechał do Gorzowa Wielkopolskiego, do chorego szwagra i płyta sprasowała ich obu na tekturę. Jedyny gwałtowny przypadek naszych dziejów rodzinnych. Rzekomo zawiódł program symulacyjny, zagrożenia błędnie zweryfikowano – takie otrzymałem urzędowe orzeczenie.

Starym powodziło się nieźle. Musieli być, jak na tamte czasy, dosyć zaradni i dobrze żyć z innymi. Pierwszy obraz, jaki pamiętam, to klitka w hotelu garnizonowym. Bordowy tapczan, zajmujący połowę powierzchni, pod oknem staroświecka maszyna do szycia „Singer”, dalej łóżeczko brata i moja kozetka. Ja przy maszynie, przy jej bocznym blacie bawię się samochodem, strażą pożarną na specjalne, wyjące koło zamachowe, nagle matka wbiega z krzykiem, łapie w ostatniej chwili Wiesia, który przełazi przez barierkę i właśnie leciał głową w dół, prosto do żelaznego, poniemieckiego nocnika. Potem ojciec dostał duże, porządne mieszkanie – drugie piętro, balkon, woń schnącego tynku piaskowej barwy, sam środek miasta, choć trochę dalej od głównej ulicy, Warszawskiej. Kupili nowe meble w solidnym odcieniu „ciemny orzech” – okrągły stół, królujący na środku największego pokoju, trzydrzwiową szafę, potężną jak bastion, ciężki, oszklony kredens z wystawą kryształowych kielichów, karafek i pater. W naszym, moim i brata, pokoju po prostu aż zionęło nowoczesnością. Pamiętam pstrokate