Kiedy wracał do sali, usłyszał ze swojej szafki pulsujący sygnał modemu. Cofnął się za próg i zaczekał, aż igiełkowaty pisk ucichnie, dopiero wtedy wszedł.

Wszyscy rozpełzli się po korytarzach i screeningroomach, gdzie można było zamówić serwisy albo ściągnąć sobie jakiś film dla zabicia czasu. Został tylko Babilon i oczywiście Nieruchomy, jak zwykle odgrodzony od świata słuchawkami i mrokiem pod czapką, zsuniętą dziś na całą twarz, tak że koniec daszka unosił się i opadał od ciężkiego oddechu.

Babilon leżał na plecach, z rękami pod głową. Nie miał już rurki w nosie, za to z kąta ust wystawał mu czerwony przewód, podłączony do gniazdka w panelu nad łóżkiem. Drugi przewód, żółty, biegł od lewego przedramienia do innego gniazdka, obok przełączników z żarzącymi się diodami.

– Nie odpowiadasz? – wskazał w stronę szafki.

Kabelek musiał mu sprawiać wiele kłopotu. Zniekształcał słowa, a przede wszystkim powodował obfite toczenie śliny, wsiąkającej w grube opatrunki przymocowane do szyi i brody.

– Urządzili mnie, kurczę mać! Ciągle nic się nie trzyma kupy. Każdy penetrator wyrzuca co innego, nic nie pasuje, żadna cyfra się nie zgadza, siara i tyle… Doktor powiedział, że gdyby uwierzył wynikom, wyglądałoby to tak, jakbym miał cząstkowe objawy wszystkich schorzeń z całego oddziału i, na dodatek, jakby zmieniały się co godzina. Stanęło na tym, kurczę mać, że nie wiem, na czym stoję! A przecież tylko woreczek mi wycinali! Dali mi teraz stały podgląd, o, widzisz! Mam leżeć plackiem, jak ten tam… Znowu nie wiem, kiedy wyjdę.

Irek zapytał o kaplicę.

– Olej to. Na co ci? Nie pomoże. Ja od zawsze olewam. Do tamtych nie chodziłem i całe życie nic mi się nie stało, to u tych też nie będę z siebie, kurczę mać, jajec robił. Zero polityki, zero religii, zero strachu! wycedził Babilon, ale przedtem skrupulatnie udzielił żądanych informacji.

Myląc windy i pokonując gmatwaninę korytarzy, Irek znalazł się wreszcie na błękitnym poziomie E. Kolor przybrudzonego błękitu miała tam posadzka, taki sam kafelki, którymi wyłożono ściany. Wiele z nich dawno odpadło, a puste miejsca ktoś zasmarował ciemnoczerwoną farbą, tak że cała perspektywa korytarza wyglądała jak serweta ochla- i pana konfiturami z żurawin.

W hallu przed kaplicą było jednak czysto i połyskliwie. Do wnętrza wiodły ostrołukowe drzwi, otoczone imitacją muru z gotyckiej cegły. „Uniwersalny Kościół Boga Ojca Jedynego” – głosiły złociste litery, powyginane jak płomyki wokół tak samo złocistego trójkąta z wpisanym weń ruchomym, mrugającym okiem barwy liliowej. Kilkanaście osób w szlafrokach czekało już na nabożeństwo, pogadując półgłosem i szeleszcząc ulotkami reklamowymi, których sterty pokrywały rozstawione w różnych miejscach stoliki i konsolki.

Irek przycupnął z boku, za pnączami sztucznego bluszczu, tchnącego także sztucznym, wilgotnym powiewem. Najpierw porozkoszował się trochę dochodzącymi niej wiadomo skąd dźwiękami harfy, a potem zgarnął kilka prospektów i również zaczął je przeglądać.

„Z Kościołem Uniwersalnym przez tajemnice ludzkiej duszy” – przeczytał w pierwszym folderze, reklamującym dalej wirtualne programy nabożeństw katolickich,! Ewangelicko – Augsburskich i noworeformowanych, mormońskich, koptyjskich, prawosławnych oraz niechrześcijańskich

_ między innymi islamskich obydwu odłamów i judaistycznych; opisującym sposoby ich instalowania w domowych terminalach oraz zachwalającym ceny z promocyjnymi zniżkami dla rekonwalescentów, mogących okazać certyfikat Szpitala Nieustającej Pomocy. Okładkę broszury zdobił wielowymiarowy wizerunek rezydującego w Albuquerque, stan Nowy Meksyk, Arcypatriarchy Kościoła, którego nobliwa powierzchowność, zależnie od kąta spojrzenia, ukazywała się pod postacią popa, rabina, katolickiego księdza i tybetańskiego lamy.

Znalazł także ulotkę zachęcającą do kupna „modułu konfesyjnego”, który zapewnia intymną, domową spowiedź wobec kryteriów moralnych sformułowanych przez dwudziestu czterech światowej sławy filozofówetyków. Moduł oczywiście nakładał pokutę, dawał nawet wypracowaną dzięki żmudnym badaniom możliwość porównania jej z zadośćuczynieniem, jakie zostałoby nakazane przez najsurowszych spowiedników ponurych stuleci – wszystko brzmieniem głosu samego Arcypatriarchy, zaprogramowanego w dwudziestu pięciu językach europejskich do wyboru.

– „A co na to Padre Pioda Pietrelcina?” – poczciwa gospodyni domowa pyta na zdjęciu swojego męża, podstarzałego playboya o łajdackiej gębie, ze wstydem i skruchą spozierającego znad talerza z napoczętym kotletem.

„Tylko Pan na Niebie zna moje sekrety!” – wyznaje zielonowłosa dziewczyna z innej fotografii, wskazując paluszkiem na oddzielny mikrofon i klawiaturę urządzenia.

„Od Twoich narodzin aż do Twej śmierci” – brzmiało następne ogłoszenie. Pod napisem umieszczono dwa zachodzące na siebie obrazki: Uśmiechnięty kapłan w kolorowych szatach, ku radości pary rozpromienionych, młodziutkich

rodziców, podnosi do góry równie szczęśliwego, tłustego bobasa. Obok tenże sam kapłan, inaczej już ubrany i z poważnym wyrazem twarzy, w skupieniu kładzie dłoń na widocznym fragmencie jakiejś mocno politurowanej drewnianej krawędzi, zapewne wieku trumny.

Kilka minut przed siedemnastą ton harfy stał się niepokojący, puls dźwięków szybszy, coraz głośniejszy, wręcz napastliwy, jakby za nic mający naturalną delikatność tego instrumentu. Rozmowy umilkły, rozległo się drążące głęboką ciszę bicie niewidocznego zegara.

Równo z piątym uderzeniem otwarto drzwi. Stanął przed nimi wysoki, chudy ksiądz w powłóczystej sutannie, ciągnącej się po ziemi jak krynolina. Skłonił się uroczyście i wykonał zapraszający gest. Weszli speszonym, człapiącym kapciami tłumkiem.

Kaplica przypominała wnętrze rozłupanego ametystu, grotę o pełnych załamań, półprzeźroczystych ścianach, które w zalegającym tam ciepłym mroku opalizowały lekko fioletem i mocną czerwienią. Światło, niewiadome, naturalnie słoneczne czy sztuczne, załamywało się wysoko i grało złocistym kurzem jak pod wypiętrzonym ku niebu sklepieniem katedry.

Irek razem z innymi wszedł między rzędy amfiteatralnie ustawionych krzeseł.

Ksiądz, podobny do olbrzymiego czarnego przecinka, wyrósł na środku prezbiterium, przed ołtarzem w kształcie ginącego we mgle górskiego szczytu.

– Dziś msza łacińska, przedsoborowa – oznajmił, wznosząc ramiona, i znieruchomiał.

Przestrzeń nagle stężała wokół bladych dłoni, podświetlonych dyskretnie, jak dwa srebrzyste groty uniesionych nad majestatyczną, ciemną sylwetką.

Przejmująca cisza wysubtelniła półkola zastygłych \v oczekiwaniu twarzy.

I raptem zagrzmiały gwałtowne uderzenia bębnów, potężne organowe akordy zwaliły się na głowy spragnionych, betonowy nieboskłon i cztery filary kaplicy rozbłysły żywym ogniem. U stóp księdza wytrysnął gejzer białego światła, spowijający całą postać pulsowaniem iskier, błysków, srebrzystych wstęg, jakby za chwilę miała ulecieć w powietrze.

Z tajemnych miejsc między niebem i ziemią wystrzeliła w górę ściana ludzkich głosów. Zdawało się, że przebije sklepienie.

– In Te, Dotnine, speravi: non confudar in aeternum! – śpiewał niewidzialny, może naprawdę nigdy nieistniejący chór, a gwałtowna, pełna rozmachu muzyka potęgowała dostojność hymnu.

– Czad, czad! Ale czad! – pisnęła obok podniecona staruszka, brzęcząc bransoletami na rękach i nogach. – Kumaj, Agucha! Nie wsiąkaj! – szturchała łokciem sąsiadkę, nie za bardzo widać zorientowaną, gdzie jest i co się dzieje.

Tymczasem chór zamilkł, prezbiterium zalała błękitna poświata, rozległy się słowa księdza, dźwięczne, donośne, osadzone na ledwo teraz słyszalnym, lecz niepokojącym keyboardowym rytmie:

– Judica me, Deus, et discerne… et doloso erue me!

Z różnych stron odpowiadały im starannie wypracowane brzmieniowo głosy altarystów, niewidzialnych tak samo jak chorus: