Pojedyncze postacie przemykają w odległym prześwicie bramy albo migają między szczeblami parkanu na chodniku od strony życia. Fasony nakryć głowy, krój spodni i kurtek, kształt i odgłos obcasów, obojętne plamy twarzy, unoszone w dal szybkim krokiem, zaświadczają o nieustannej zmianie poza magiczną granicą tych enklaw, o kołowrocie epok, o odwiecznej opozycji trwania i nieskończonego przepływu.

Gdy tak rozważał właściwości czasu życia oraz etapy przechodzenia jego progu, Sabin Tubiełło objawił mu się znienacka jako konkwistador, zdobywca, waleczny rycerz Nowej Ery, odmieniający tuż za progiem tysiąclecia skostniałą procedurę istnienia świata. Uświadomił sobie, że cała kultura, cała sieć utkana przez pokolenia, rozpięta na przęsłach wieków i spływająca w mgłę przeszłości, ma swoje źródło właśnie w nieobliczalności śmierci, w obawach o godzinę jej przyjścia, w strachu przed zaskoczeniem, które zawsze przynosi. Oto więc jest prawdziwe oblicze kary, wymierzonej po wygnaniu z raju, najsroższej, bo paradoksalnej: jedyna pewność w naszym niepewnym bycie jako największa tego bytu tajemnica. Starożytni sofiści starali się śmierć zlekceważyć, odurzyć winem, utopić w zalotnych spojrzeniach pięknych młodzieńców, wysyłali Syzyfów, by pojmać ją i uwięzić. Mistrz Polikarpus był o wiele mniej naiwny, chciał zajrzeć w jej krwawe oczodoły, dotknąć gnijącego ciała, przekonać się, czy lepiej czekać na nią pokornie, jak nakazywano z ambon, czy może dać się ogarnąć płomieniowi buntu chartryjskiej bądź joachimickiej herezji. Romantycy sprowadzili śmierć do mało znaczącej, pogardzanej przypadłości cielesnej. Potem potrafiła jeszcze wchodzić w rolę kochanki, bywać kaprysem, narzędziem zemsty, miejscem schronienia dla najwrażliwszych. Gdyby nie jej nonszalancja i brak zasad, nie powstałoby wiele wierszy i pamiętników, nie wiadomo, jaką postać przybrałby na przykład słynny Kwartet dmolll Schuberta, ile życiorysów „przeklętych” poetów nie weszło by do ponadnarodowej mitologii. Dopiero Tubiełło, ba, cała współczesna generacja Tubiełłów rozpoczęła żmudny proces ujarzmiania śmierci, oswajania jej i kształtowania tak, aby służyła nowemu człowiekowi.

Słońce paliło już bardzo dokuczliwie, wycofał się zatem w cień i znalazł przy księdzu, który podobnie jak on, milcząc, patrzył na miasto przyparte do ziemi upałem.

Zapytał o mszę.

Ksiądz odwrócił ku niemu spłowiałe oczy. Jak większość starszych mężczyzn, nie miał makijażu.

– Od dawna tu nie odprawiam. Nie mam dostępu do kaplicy, już sześć lat temu uniwersaliści ją wykupili. Czasem, jak się znajdzie parę osób, to w jadalni albo pod schodami, szybko, póki kto nie przepędzi.

Mówił śmiesznie, niewyraźnie, niektóre słowa kaleczył. Zamiast „się” wymawiał „sze”, „sześć” zabrzmiało jak „szeszcz”, „dostępu” jak „dosztępu”.

– Prawdę mówiąc – Irek poskrobał się po czole – odszedłem od Kościoła. Nie z jakichś specjalnych powodów, bez nienawiści, zwyczajnie – kiedyś tam wiara po prostu przestała mnie interesować. Teraz chciałbym wrócić, ksiądz sam widzi, dlaczego. Wystarczy na mnie spojrzeć.

– Nie wygląda mi pan na kogosz, kto odszedł. Może sze panu tylko tak wydaje? Powrót wyłącznie od pana zależy, pan musi chcieć wrócić, ksiądz nie jest bileterem ani nie wydaje paszportów.

– Kto to są ci uniwersaliści? Słyszałem, oczywiście, ale nie chciałem sobie zawracać głowy. Sekta jakaś?

– Nie szekta, raczej insztytuczja. Międzynarodowe konsorcjum. Dzierżawią kościoły, czasem starają sieje wykupywać, niektórym księżom proponują kontrakty na godziny zlecone pod warunkiem przeszkolenia. Mówią, że ich nie interesuje światopogląd kapłana, tylko profeszjonalizm. Usługi religijne – najszersza gama, najwyższy poziom – tak tę swoją działalność nazywają w reklamach, widział pan? Mnie nie proponowali, ja sze nie nadaję, zresztą bym nie Przyjął. Sam też już nie mam de facto parafii, a tu jestem kapelanem trzydziesty szósty rok, od samego początku, przychodzę codziennie, bardziej teraz z przyzwyczajenia niż z czyjejś potrzeby.

Irek przywlókł spod ściany koślawe krzesełko, ciągnąc je ze zgrzytaniem po terakocie, i usiadł obok.

– Czy mogę z księdzem trochę porozmawiać, zapytać o coś? Proszę pozwolić, pewnie więcej nie będzie okazji.

Ksiądz popił wody mineralnej z ekologicznej butelki z grubego szkła, włożył ją na powrót do staromodnej teczki, milcząc, otarł kark.

– Ja jestem prostym człowiekiem, zwyczajnie myślącym. Nie mam tyle złośliwości, żeby umieć odpowiadać na pytania, jakie dzisiaj ludzie zadają księżom – odrzekł po chwili.

– Chciałem tylko zapytać o wygnanie z raju. Zawsze mi się zdawało, że pierwsi ludzie byli nieśmiertelni, a śmierć to kara za nieszczęsne łakomstwo i ciekawość…

Duchowny chrząknął niecierpliwie, jakby zmuszano go do wysiłku, którego podejmować akurat nie miał ochoty.

– Nie tak, nie tak… Kara polegała na wzbudzeniu potrzeb ciała, nad którymi nie można zapanować, a więc namiętności fizycznych, tych wszystkich błogości i swędzeń, co człowiekowi skutecznie przesłaniają rzeczywistość. Ale nie tylko, także na otwarciu drogi dla pożądań innej kategorii: bogactwa, dominacji, sukcesu wywodził niechętnie, matowym głosem. – To też jest coś w rodzaju rzuconego na oczy bielma, najpierw niepozwalającego rozpoznać fałszu, a potem powodującego niepewność, wątpliwości. Adam i Ewa, gdyby zostali w raju, musieliby, rzecz jasna, cieleśnie umrzeć, tyle że śmierć bardzo konkretnie wpisywała się do porządku ich życia. Nie powodowała strachu ani rozpaczy, bo stanowiła takie samo oczywiste dobro, jak wszystko, co ich spotykało w tych cichych ogrodach nad Gichonem i Eufratem. Nie musieli w Pana Boga wierzyć, znali Go przecież osobiście. Żywot wieczny duszy to także nie była dla nich kwestia wiary w coś albo nie, to było zwyczajne prawo natury. Przecież nie może pan powiedzieć, iż nie wierzy, że zielony pączek zamienia się w piękną różę albo, na przykład, że jesienią jabłka spadają z drzew.

– To czym jest to rajskie szczęście? Zapewniony komfort zbawienia, wegetacja bez pragnień, czyli i bez spełnień, bez seksu i radości ciała, bez ryzyka, nawet bez satysfakcji z pracy, tworzenia czegokolwiek, co daje zadowolenie, bo praca też przecież spadła na nich jako kara. Szczęście dwóch mumii zażywających gwarantowanego świętego spokoju! Dobrze, że Bóg ich w końcu wyrzucił, widzę w tym drugi etap aktu kreacji, właściwe, dosłowne uczłowieczenie, wypełnienie krwią.

Ksiądz zamrugał oczami.

– Rajskie szczęście to niezakłócona niczym świadomość ideału, życie bez zła, a co za tym idzie – pewność każdego kroku, zupełna nieznajomość lęku, sztresu, może nawet choroby. To także całkowita władza nad sobą; cokolwiek uczynisz, zawsze będzie zgodne z intencją Pana – czyli w konsekwencji bezgrzeszność. No i funkcjonowanie w pięknie, pojęcie piękna bez zastrzeżeń, znaków zapytania, jako jedynej możliwej kwalifikacji Boga, natury, myśli, przedsięwzięć. Zawsze tak to rozumiałem…

Obydwaj zamilkli. Słońce stało coraz wyżej i pomyśleli o powrocie do chłodnych, szpitalnych wnętrz.

– Proszę księdza, ja coś zrobiłem… – odezwał się jednak Irek.

Rozmówca badał go wzrokiem przez dłuższą chwilę. Ślizgał się wzrokiem po skórze pokrytej brązowymi plamami, roztrzęsionych rękach, chudych jak wiórki, tonących

w zbyt obszernych rękawach szlafroka, po twarzy przypominającej pieczone jabłko.

– Domyślam się… o pana doktora Tubiełłę chodzi? Czy tak? – zapytał jakby z zażenowaniem.

Irek skinął głową.

– Zgodziłem się. Pójdę do pięknego pokoju. Nie mówiłem mu jeszcze, ale jutro to zrobię.

Ksiądz patrzył na niego, długo namyślając się, co powiedzieć.

– Tak, już kilka razy przychodziło mi rozmawiacz o tych rzeczach. Nikogo nie przekonałem – przyznał. Za chwilę jednak zmienił ton, zaczął szeptać jak w konfesjonale:

– Pamiętaj, sięgasz po to, co nie twoje. Grzeszysz sztraszliwie, nie oparłeś sze pokusie wyręczania Go. Ja jednak patrzę na ciebie i widzę: jesteś sztary, chory, opuszczony. Może upadłeś pod ciężarem, może zgnębione ciało potrzebuje ulgi za wszelką cenę, a dzisiejsi ludzie odbiegli tak daleko, że, skołowany, zgubiłeś sze gdzieś po drodze? Sztraszny świat, jaki sztraszny… Wcale nie piękny. Nie będę cze potępiał, w twojej sytuacji to już zupełnie bez sensu, ale też nie mam jak pocieszyć. Najwyżej spokoju mogę życzyć. Dopiero tam, na górze, z Nim we własnej osobie o tym będziesz gadał, Tubiełło też kiedyś będzie, niech szobie Bóg wie co nie myśli. Poszukaj mnie, jeśli poczujesz taką potrzebę. Nazywam sze Edwin, jestem tu, jeszcze mnie można znależcz po różnych ciemnych kątach tego molocha.