Sekretarz wycofał się z gabinetu. Morgan spojrzał na Jupe'a i w jego twarzy zaskoczył go wyraz dziwnego napięcia.
– Kto to był, panie Morgan?
– Mój asystent, Peter York. – Martin Morgan wrócił myślami do rozmowy z Waltersem. – Dziś rano odebrałem od kogoś telefon z propozycją – powiedział. – Fotografia się nie ukaże, jeżeli przyrzeknę dać spokój niszczycielom Błękitnej Doliny. Mam się zgodzić na zbudowanie tam elektrowni jądrowej.
Jupe zabrał się do skubania dolnej wargi. Robił to długo, zapominając, że obok niego siedzi pan Morgan. Już był pewien, gdzie widział sekretarza Morgana. Łamigłówka zaczęła układać się w całość: w skład grupy nacisku na przyszłego senatora, aby przystał na budowę elektrowni w Błękitnej Dolinie, wchodzi jego asystent, a nawet własna żona i syn. York to sportowiec, który kupił w “Hadesie” zdjęcia z zadymy Demonów. Ogniste Demony też mają swój udział w grze przeciwko Morganowi. Kto jeszcze?
– Przypuszczam, że się pan nie zgodził – powiedział do Morgana, przestając skubać wargę.
– Ma się rozumieć – potwierdził Morgan.
Jupe spojrzał prosto w oczy panu Morganowi.
– Jestem w kontakcie z pańskim synem – powiedział. – Wszystko z nim w porządku, ale do waszego spotkania na razie nie może dojść. Jeśli ufa pan Trzem Detektywom, muszę wiedzieć, kto do pana zadzwonił z propozycją.
– Wolałbym zachować to w sekrecie – odparł Morgan. – A z Victorem muszę się zobaczyć.
Jupe wstał.
– Jest mało czasu – rzucił sucho. – Tu chodzi o spisek. Albo nam pan zaufa i powie, kto dzwonił, albo umywamy ręce.
Martin Morgan zapatrzył się w panoramiczne okno z widokiem na centrum Los Angeles.
– Chyba nie mam wyjścia – odezwał się po długiej pauzie. – Telefonował brat mojej żony, John Walters, prezes “Stock Industries”. Ale on tu jest tylko pośrednikiem…
– Skąd pan wie? – przerwał mu Jupe.
– Tak powiedział.
– W gazetach pisano, że “Stock Industries” to główny udziałowiec inwestycji w Błękitnej Dolinie – przypomniał sobie Jupiter.
– Nie wierzę, że mój szwagier…
– To pańska sprawa – znów przerwał Jupe. – My badamy bez uprzedzeń. Spotkanie z Victorem niczego by panu nie wyjaśniło. Będziemy w kontakcie. – Ruszył do drzwi. Stanął. Zawrócił, zbliżył się do Morgana. – Proszę powiedzieć swojemu sekretarzowi, że pan rozważa ofertę Waltersa.
– Co takiego? – zdumiał się Martin Morgan.
– Proszę dać Yorkowi do zrozumienia, że waha się pan. Że gdyby nie ambicja, już by pan do Waltersa zatelefonował. – Jupe patrzył, jak zmienia się twarz Morgana: gniew ustępuje miejsca zaskoczeniu, zdumienie wątpliwościom, domysłom. – Proszę zaufać mi i tak zrobić – powiedział z naciskiem.
Dryblas w czarnej skórze nabitej pozłacanymi ćwiekami i z kolczykiem w uchu wszedł do “Hadesu” kołyszącym się krokiem, zbliżył się do brzuchatego barmana i coś mu powiedział, wsuwając do ręki dwudziestodolarowy banknot. Brzuchacz przyjrzał mu się, potem kiwnął głową, schował banknot, odstawił kufle przygotowane do napełnienia.
Wylazł zza kontuaru i zaczął przeciskać się do okrągłego stołu w rogu sali. Stanął za plecami olbrzyma o krogulczej gębie. Pochylił mu się do ucha.
– Taki jeden ma interes do ciebie. Czeka przed knajpą.
– Jaki jeden? – Bonza nawet się nie odwrócił, nie spojrzał na barmana.
– Chodzi o ciężki szmal. Podobno się znacie.
Bonza bez pośpiechu wypił litrowy kufel piwa, dokończył z kumplami rozmowę o jakimś Padalcu, który kręci i trzeba go będzie dopaść, potem leniwie dźwignął się z ławy i ruszył do wyjścia, roztrącając zagradzających mu drogę.
Bob, w takiej samej skórzanej kurtce ze złoconymi ćwiekami, stał o krok za Pete'em. Pete ruszył na spotkanie Bonzie, z wyciągniętą ręką. Bonza jej nie zauważył.
– My się znamy, mały? – zapytał ptasim głosikiem, patrząc na Pete'a z góry: miał ponad dwa metry wzrostu, przewyższał Pete'a o dobre pół głowy; wygolona czaszka rozmiarów dyni świeciła się od kropel potu.
– Już się znamy – powiedział Pete. – Mamy z kumplem towar, którego szukasz. On wziął głupie pięć stów – wskazał na Boba. – Ty dasz więcej.
– Albo dam po ryju – zareplikował Bonza, prężąc nagi biceps z wytatuowanym wizerunkiem szatana. – Spadać, gnoje.
– Za moment – Pete uśmiechnął się, wzruszył ramionami. – Gość daje pięć setek, żeby go ukryć przed wami, winien ci jest cholerną kasę, ale tobie to zwisa. Sorry za pomyłkę.
Już chciał się odwrócić, gdy łapsko Bonzy spadło mu na kark.
– O jakim gościu nawijasz? Macie Padalca?
– Mamy ścierwo, które nie chce ci zapłacić za tatusia – powiedział Pete. – Synalek Morgana. Będzie zeznawać w sądzie przeciwko wam. O tej waszej zadymie. Ile odpalisz za kapusia?
Bonza chwycił Pete'a za klapy kurtki i niczym piórko uniósł go w powietrze.
– Kto cię napuścił, gadaj!
– Sypnie was – wycharczał Pete. – Wszystko widział…
– Chyba we śnie – ćwierknął drwiąco Bonza i potrząsnął Pete'em, aż zatrzeszczały mu stawy. – Jak bym szukał gnoja, to bym go miał. Z pętakami się nie zadaję.
– Mówi, że należy do Demonów… – Pete już zaczynał się dusić w żelaznym uścisku. – Że jest lepszy od ciebie…
– Vic ma być Demon? – Bonza puścił Pete'a, zaniósł się cienkim chichotem. – Co za palant! Powiedz mu, że jak się pokaże w “Hadesie”, zrobię z niego farfocel.
– A zdjęcia od rudej? – wtrącił się Bob. – Jest na nich razem z wami.
Bonza przestał chichotać. Tym razem chwycił za klapy ich obu.
– Nie ze mną takie sztuczki – zasyczał. – Znam paragrafy. Biegli odróżnią fałszywkę od oryginału. Nadając glinom, że numer nie przejdzie. A teraz won.
Na krótką chwilę Pete i Bob zawiśli w powietrzu. Potem spadli na ziemię. Gdy się podnieśli. Bonzy już nie było.
Bob sprawdził dyktafon ukryty w kieszeni na piersi: szczęśliwie ocalał, rozmowa się nagrała.
Pan Andrews zaprowadził syna do pokoju dyżurnego redaktora “Los Angeles Sun”. Redaktor tonął w kłębowisku gazetowych odbitek, coś kreślił na kolumnach i równocześnie rozmawiał przez telefon.
Zaczekali, aż skończy rozmowę. Potem Andrews przedstawił redaktorowi syna i gdzieś pobiegł.
– Jeden z Trzech Detektywów… Słyszałem o was – redaktor podał Bobowi lewą rękę, prawą, uzbrojoną w ołówek, nadal kreślił na świeżej kolumnie. – W czym mogę pomóc?
– Chciałbym obejrzeć stronę ze zdjęciem Ognistych Demonów – powiedział Bob.
– Tam – redaktor wskazał na niski stolik przywalony odbitkami kolumn. – Materiał idzie dzień później.
– Nie ukaże się jutro?
– Pojutrze. Decyzja szefa.
Bob przejrzał wydruki stron, pokreślone czerwonym mazakiem. Znalazł tę, której szukał, z wielkim tytułem: “Sensacja! Victor Morgan wśród Ognistych Demonów! Syn kandydata na senatora uczestniczy w pogromie! CZY ODDASZ GŁOS NA OJCA GANGSTERA?”
Na fotografii, bardzo ostrej i w dużym zbliżeniu, widać było Victora kopiącego skuloną na ziemi kobietę. Twarze pozostałych trzech Demonów były mniej czytelne. Victor miał na sobie kurtkę z wizerunkiem diabła. Kopał z zajadłością. Na dalszym planie płonął sklep, uciekali przerażeni ludzie.
– Kto przygotował to zdjęcie do druku? – zapytał Bob.
– Nasze fotolaboratorium. – Dyżurny redaktor zerknął na kolumnę podsuniętą mu przez Boba, na inicjały Z. S. pod reprodukcją. – To Zbig Saff.
– Chciałbym zamienić z nim parę słów.
Dyżurny gdzieś zatelefonował.
– Jedenaste piętro, pokój 1108. Zbig czeka na ciebie.
Laborant, mały człowieczek w białym kitlu, zerknął na gazetową płachtę przyniesioną przez Boba.
– Miałem z tym trochę zawracania głowy – powiedział. – Prosiłem o kliszę, ale nie było, tylko odbitka. Zdjęcie trudniej obrobić.
– Mógłbym zobaczyć to zdjęcie? – poprosił Bob.
Laborant poszperał w szufladzie i dał mu fotografię z przyklejonym do niej paskiem papieru, na którym widniały jakieś cyfry i symbole. Bob przyjrzał jej się z uwagą.