Alfred Hitchcock
Noc Ognistych Demonów
Przełożył: ALEKSANDER MINKOWSKI
ROZDZIAŁ 1. OFIARA DEMONÓW
Tłum mieszkańców Los Angeles, zgromadzony w Centrum Kongresowym, co chwilę nagradzał Martina Morgana burzą oklasków. Wymachiwano chorągiewkami, wznoszono okrzyki na cześć przyszłego senatora. Morgan, przystojny szpakowaty mężczyzna o zniewalającym uśmiechu i dwóch pionowych zmarszczkach na czole, znamionujących siłę charakteru, uciszał zebranych i odpowiadał na kolejne pytania.
Do podium przecisnął się brodaty farmer w kowbojskim kapeluszu.
– Chcemy wiedzieć, co pan zrobi dla nas! – zagrzmiał donośnym basem, burząc nastrój powszechnego entuzjazmu. – My, hodowcy, nie przyszliśmy tu po piękne słówka, panie Morgan! Czy starczy panu odwagi, żeby wziąć nas w obronę przeciwko bandytom ze “Stock Industries”? Odbierają nam ziemię podstępem, kombinują z bankami, byle nas wyrugować z farm i zbudować w Błękitnej Dolinie elektrownię atomową. Kto się opiera, ten idzie z torbami. Wie pan o tym?
– Wiem – odpowiedział kandydat na senatora. – I zapewniam, że nikt przemocą nie pozbawi was ziemi, nie zniszczy malowniczej Doliny, nie zatruje wody i powietrza. Jestem przeciwny tej budowie.
– Jako senator odważy się pan wypowiedzieć wojnę koncernowi Waltersa? – zapytał brodacz, w asyście pomruków towarzyszących mu mężczyzn w takich samych kowbojskich kapeluszach.
– Nie jestem strachliwy – zapewnił Morgan. – Znacie mnie.
– Owszem – potwierdził farmer. – I wiemy, że przyjaźni się pan z Johnem Waltersem. Czy nie są to wyborcze obiecanki-cacanki?
Ustały okrzyki i oklaski. Zebrani czekali na odpowiedź Morgana.
Martin Morgan pochylił głowę. Kiedy ją podniósł, jego twarz wyrażała zdecydowanie.
– Jeśli zostanę senatorem, nie pozwolę “Stock Industries” na zniszczenie Błękitnej Doliny – powiedział tonem spokojnym i zarazem kategorycznym. – Macie na to moje słowo honoru. A raz danego słowa nie złamałem nigdy.
Cisza trwała jeszcze przez moment, potem pękła pod naporem oklasków. Brodaty farmer wskoczył na podium i bochnowatą łapą omal nie zmiażdżył ręki Morgana.
Redaktor Andrews, ojciec Boba, jednego z Trzech Detektywów, szybko robił notatki do artykułu o spotkaniu wyborczym popularnego w Los Angeles kandydata Demokratów na senatora. Już miał tytuł na pierwszą stronę “Los Angeles Sun”: “Czy Martin Morgan ocali Błękitną Dolinę? Nie chcemy tu elektrowni atomowej! ZAPOWIEDŹ WOJNY ZE “STOCK INDUSTRIES”.
Redaktor Andrews wiedział o związkach Morgana z Waltersem ciut więcej niż brodaty farmer. Sybil Morgan, żona przyszłego senatora, nazywała się z domu Walters: łączyło ją bliskie pokrewieństwo z prezesem “Stock Industries”.
John Walters był jej rodzonym bratem.
Pani Sybil Morgan poczęstowała brata kieliszkiem jego ulubionego koniaku “Remy Martin”, a potem przez dobry kwadrans słuchała w milczeniu serdecznych rad i pouczeń.
– Farmerzy są ciemni i zacofani – zakończył John Walters. – Nie możemy każdego z osobna przekonywać, że nasze przedsięwzięcie to dobrodziejstwo dla kraju. Mam jednak nadzieję, że twój mąż to rozumie.
– Obawiam się, że jesteś w błędzie – powiedziała Sybil Morgan, kiedy Walters umilkł. – Martin sam wychował się w Błękitnej Dolinie. Nie pozwoli jej zniszczyć. To jeden z najcudowniejszych zakątków w Kalifornii. Ja też jestem po stronie męża.
John Walters odstawił niedopity kieliszek.
– Już w to włożyliśmy setki milionów dolarów – rzucił, nie patrząc na siostrę. – Nie możemy się wycofać. Martin ma w kieszeni zwycięstwo wyborcze. A wtedy…
– Co wtedy?
– Stanie się nieszczęście – powiedział cicho Walters. – Nie potrafię temu zapobiec, mimo że jestem prezesem koncernu. Mam nad sobą wielki kapitał, ludzi wszechwładnych i bezwzględnych. Błagam, przekonaj Martina. Inaczej dojdzie do tragedii.
Pani Sybil pobladła. Wiedziała, że brat nie rzuca słów na wiatr. Byli kochającym się rodzeństwem, John na pewno nie skrzywdzi Martina, choć obaj nie przepadają za sobą. Ale ostrzega. A w jego ustach takie ostrzeżenie to prawie wyrok.
– Porozmawiam z mężem – przyrzekła, bezwiednie krusząc w palcach orzechowe ciasteczko i rozsypując okruchy na dywanie. – Tylko że to nic nie da. Znasz go.
Walters wstał z kanapy. Objął siostrę, delikatnie pocałował w policzek. Jego zwalista sylwetka przygarbiła się, głowa uciekła w ramiona.
– Obyś się myliła – westchnął. – Zrób wszystko, co w twojej mocy, żeby zmienił zdanie. Musi poprzeć nasz projekt, gdy zostanie senatorem. Będzie wtedy w Waszyngtonie, z dala od wyborców. A ludzie pogodzą się z faktami, zapomną, nawet będą mu wdzięczni, bo uzyskają wiele nowych miejsc pracy. W Kalifornii jest mnóstwo pięknych dolin. Los Martina jest w twoich rękach, Sybil.
Ciężkim krokiem opuścił salon. Pani Morgan widziała przez okno, jak wsiada do limuzyny, nie patrząc na pochylonego w ukłonie szofera, jak limuzyna wolno rusza, mijając klomby róż, i znika w alei przecinającej posiadłość.
– Co się stało? – usłyszała za plecami głos syna. – Dlaczego wujek tak od razu odjechał? Co grozi ojcu?
– Podsłuchiwałeś.
– Podsłuchiwałem. – Victor był wyrośniętym, muskularnym szesnastolatkiem o kwadratowej szczęce i ciemnych, trochę aroganckich oczach. – Niech wuj nie straszy, my się nie boimy. Mogę pogadać z Demonami.
– Z kim?
– Chyba słyszałaś o Ognistych Demonach. Trzeba im tylko dobrze zapłacić. To lepsza obstawa od bandy tajniaków z FBI. Ci faceci dadzą radę każdemu.
Oczy pani Morgan zaokrągliły się ze zdumienia.
– Co ty masz wspólnego z tymi gangsterami? – zapytała.
Victor nie odpowiedział. Wyręczyła go siostra, Angela, która chwilę wcześniej weszła do saloniku.
– Nie wiesz, że Victor chodzi do “Hadesu”? To melina Ognistych, a Victor…
– Zamknij się! – warknął brat.
Sybil Morgan długo przyglądała się synowi, a on pod jej surowym spojrzeniem coraz niżej pochylał głowę, tracąc pewność siebie. Cisza trwała dobrych kilka minut. Potem pani Morgan odwróciła się do córki.
– Zostaw nas samych – powiedziała. – Muszę porozmawiać z Victorem.
Jupiter Jones, szef agencji “Trzej Detektywi”, żuł powolutku liść zielonej sałaty. Smakował jak trawa i o to właśnie chodziło. Kiedy coś nie smakuje, szybko zapycha żołądek i uczucie głodu mija, a Jupe nie po to zrzucił pięć kilogramów, wyzbywając się zbytecznego sadełka nad paskiem spodni, żeby ten sukces zmarnować. Od biedy można by go było teraz nazwać szczupłym chłopakiem, z pewną zaś przesadą – nawet chudzielcem. Do “chudzielca” brakowało mu tylko zapadniętych policzków, wciąż były z lekka pyzate. Najtrudniej odchudzić twarz. Ale na liściach sałaty i konserwowych ogórkach “made in Poland” dojdzie i do tego, byle zachować konsekwencję.
Upalny dzień chylił się ku końcowi. W turystycznej przyczepie, kwaterze “Trzech Detektywów”, ustawionej na tyłach składowiska staroci, rodzinnego biznesu wujostwa Jupitera, już przestawało być duszno. Wentylator napędzał z dworu rześkie powietrze, od morza ciągnął lekki słonawy wiaterek.
– Miałbym apetyt na twoją słynną zapiekankę – westchnął partner Jupe'a, Bob Andrews, nie odrywając oczu od komputera, w którego pamięci porządkował agencyjne archiwum, wprowadzając dane z ich ostatniej operacji pod kryptonimem “Zabójcza ekstaza”. – Porcyjka SADKO zrobiłaby nam dobrze, co, Pete?
Pete Crenshaw oblizał się tęsknie i puścił oko do Boba.
– Zielona sałata jest składnicą witamin i minerałów – poinformował Jupe. – A zwłaszcza żelaza. Pod warunkiem, że zjadamy ją na surowo. Komu po główce sałaty?