Изменить стиль страницы

Coraz częściej wołano na Kalema i kazano przynosić wciąż nowe trunki i półmiski. Tu i ówdzie kilku gości zwaliło się pod stół i chrapało w najlepsze. Jakiś portowy karownik zaczął się kłócić z sąsiadem, lecz Kalem mrugnął na grubego Murzyna, rąbiącego baranie kadłuby i dębowe kloce w kuchni, a ten porwał pijanego robotnika jak piórko, wyniósł na ulicę i pochyliwszy głową naprzód, od tyłu nadał mu nogą takiego rozpędu, że gdyby nie najbliższa ściana, niefortunny gość stoczyłby się chyba do samego oceanu.

Tłum gości na ten widok znacznie się uspokoił.

Na wolnej przestrzeni pośrodku izby zjawiali się jedni po drugich nowi tancerze, tancerki, błaźni, śpiewacy, grajkowie i kuglarze. Coraz bardziej podbudzany trunkami tłum wynagradzał oklaskami wszystkich z jednakowym zachwytem, dziękował okrzykami, przeraźliwym gwizdaniem i poczęstunkiem, ciągnąc ulubieńców do swoich stołów lub też wlewając im na widowni alkohol w gardła i wpychając w usta daktyle, winogrona, pomarańcze, cygara.

Nagle… Pitt nie zdążył nawet zrozumieć, co się.stało – wybuchnęło straszliwe zamieszanie i popłoch.

Jakiś mocno podchmielony i odurzony kifem kapral senegalski, w jasnożółtym mundurze przepasanym czerwoną wstęgą, w czerwonym fezie, wysoki jak palma, o zwierzęcych szczękach, błyskających białymi kłami, w niepohamowanym zachwycie i dzikiej radości z rozmachem klepnął Ottona Lewego po plecach, aż się rozległo dokoła.

Młody marynarz obrócił się w jednej chwili i pięścią ugodził Senegalczyka w podbródek. Czarny kapral zabełkotał coś niezrozumiałego i z pianą na sinych wargach stanął w groźnej postawie przed majtkiem.

– Biała skóra umie bić znienacka!-ryczał.-Może spróbujemy się oko w oko? Co? Nie dokończył, gdyż Olaf Nilsen, przewróciwszy stół, stanął przed nim.

– Może i ze mną? – warknął.

– Można i z tobą, bo masz jeszcze bielszą wełnę na mózgownicy! – wrzasnął kapral i z całej siły wymierzył cios w pierś przeciwnika.

Wtedy stało się coś zupełnie nieprzewidzianego i niezrozumiałego.

Oderwany od ziemi jakąś nieludzką siłą, Senegalczyk mignął pod pułapem niby duży, żółty ptak, zatoczył dwa koła i ciężko upadł w przeciwległym kącie izby.

Rozległy się krzyki kobiet, błagający, piszczący głos Kalema, wycie tłumu, trwożny gwizdek, lecz wszystko to zagłuszył wściekły ryk Senegalczyka. Wołał swoich i szykował się do bójki, co chwila macając wiszący na boku bagnet.

Czarni żołnierze, siedzący w głębi hali, sypnęli się do swego kaprala.

– Naprzód! – komenderował czarny strzelec, zbliżając się do Nilsena.

Kapitan wyszedł na środek izby i wystawił naprzód głowę, przygotowany do ataku „i obrony. Obok niego, rozkraczywszy nogi-konary, stał Udo Ikonen i zgięty w kabłąk niby naciągnięty łuk Japończyk Mito, trzymając przed sobą długie, małpie ręce z wyprostowanymi palcami. Trochę na uboczu umieścił się Otto Lowe w postawie boksera.

Pitt Hardful pozostał w tyle. Nie wiedział jeszcze, jak się ma zachować wobec nieuniknionej bójki, i uważnie badał sytuację.

– Ciekawa będzie heca! – zauważył wesołym głosem brodaty hiszpański szyper, wychylając duszkiem szklankę kseresu. – Lepsze to widowisko od tańców brudnych dziewczyn berberyjskich!

– Właściwie za co ten białowłosy drab poturbował senegalskiego kaprala! – oburzał się, tocząc dokoła pijanym wzrokiem, czerwony, pękaty Holender.

Rozległy się inne głosy, i tak się stało, że cały tłum z szybkością niezwykłą podzielił się na dwa obozy. Jedni przyłączyli się do Norwega, większość zaś stanęła po stronie ryczącego czarnego kaprala.

Ktoś chciał z tyłu uderzyć Nilsena butelką w głowę, lecz Lowe natychmiast strącił napastnika na ziemię. Wtedy rozpoczęła się walna bitwa.

Marynarze „Witezia" stanąwszy plecami do siebie utworzyli groźny czworobok, który niemal błyskawicznie przerzucał się z miejsca na miejsce, dążąc tam, gdzie się zbierała większa grupa przeciwników.

W kłębach dymu i w obłokach podnoszącego się z posadzki kurzu miotała się olbrzymia postać Olafa Nilsena, szerząc klęskę. Za każdym jego poruszeniem padali ludzie, a on szedł jak niszczący orkan, niewrażliwy na sypiące się zewsząd ciosy, ponury i groźny, nie zapalający- się, nie tracący ani na chwilę sił i rozsądku. Obok niego kroczył i wpadał na ludzi jak tocząca się z gór bryła skalna potworny Ikonen, druzgocący i miażdżący wszystko, co spotykał na swej drodze.

Mały, kwadratowy Mito co chwila nachylał się i okrągłą, twardą głową uderzał jak taranem w zbitą masę ludzką, robiąc w niej wyrwy, lub niedostrzegalnymi chwytami długich rąk wykręcał ramiona i nogi tych, którzy ośmielali się wystąpić z nim do walki i wysunąć się o krok naprzód.

Trzeźwy Otto Lowe górował nad tłumem pijanych przeciwników swoją sztuką bokserską, a mimo iż był znacznie słabszy od innych, błyskawicznymi ciosami obalał najtęższych przeciwników. Dokoła wrzała już walka na pięści, gdyż podzieleni na obozy goście „Wielkiej Wschodniej Tawerny", zachęceni widokiem walczących marynarzy „Witezia", rzucili się w wir bójki, w zamieszaniu obrywając kułaki i od ludzi Olafa Nilsena, i od czarnych strzelców.

Tymczasem stary Kalem wyciągał spoza kotary swego posługacza, Sudańczyka.

– Płacę ci hojnie – mówił zaglądając mu w czarną twarz – karmię jak wieprza! Nie za darmo to robię! Chcę, żebyś mnie bronił, Mussa! Wyrzuć mi tego białowłosego drągala na ulicę, a inni wnet się uciszą. Ruszaj!

Ostrożny Murzyn przez szparę przyglądał się walczącym, aż machnął ręką i powrócił do kuchni.

– Nie pójdę! – oświadczył Kalemowi. – Temu czortowi nikt się nie ostoi! Wali jak toporem lub maczugą. Ja mam jedną głowę i za mamę pięćdziesiąt franków na miesiąc nie dam jej każdemu drabowi rozbijać. Niech się duka, gospodarzu! Zmordują się wreszcie i ustaną…

Walka jednak wrzała dalej. Do roboty poszły już krzesła, a szczątki rozbijanych mebli coraz częściej warczały w powietrzu.

Nagle rozległ się donośny, rozkazujący głos w najczystszej francuszczyźnie:

– Stój!

W powietrzu zawisły potężne pięści i wzniesione ramiona uzbrojone w odłamane nogi stołów i krzeseł. Wszystkie głowy zwróciły się ku drzwiom wchodowym.

Tam stał wysoki człowiek o spokojnej twarzy i twardym wzroku. W rękach miał dwa rewolwery i opisując nimi koło, celował, zdawało. się, od razu we wszystkie piersi.

Był to Pitt Hardful.

Zauważywszy, że pobici czarni strzelcy wyciągnęli już bagnety pożyczył u siedzących pod ścianą francuskich majtków dwa rewolwery i postanowił skończyć krwawe, zgiełkliwe widowisko.

Zwracając się do Senegalczyków i mierząc do nich, zakomenderował:

– Strzelcy! Odejść w głąb izby, bagnety schować do pochew i nie ruszać się z miejsca! Olaf Nilsen, Udo Ikonen, Otto Lowe i Mito – ruszać ku drzwiom! Inni – ani drgnąć, bo będę strzelał! Ręce do góry!

Zapanowało grobowe milczenie, lecz po chwili walczący tłum podnosząc ręce zaczął się cofać, spełniając rozkaz Pitta.

Gdy Nilsen zbliżył się do niego, sztorman szepnął:

– Wychodźcie na ulicę!

Marynarze „Witezia" zniknęli za drzwiami i zmieszali się z tłumem gromadzącym się koło drzwi „Wielkiej Wschodniej Tawerny". Wtedy Pitt rzekł dobitnym głosem:

– Patrol policyjny zbliża się! Zajmijcie swoje miejsca! Powiedziawszy to, poszedł do Francuzów i zwrócił im z uśmiechem rewolwery.

Gdy wybiegi na ulicę i dogonił towarzyszy, ujrzał znaczny oddział policji i żołnierzy, szybko zdążających w stronę tawerny Kalema.

– Powracajcie, panowie, do koszar – zawołał do nich. – W „Wielkiej Wschodniej Tawernie" cisza i spokój! Trochę tam potańczono, lecz teraz już po wszystkim! Sam tam byłem i widziałem.

Szli do portu w milczeniu. Ten i ów z niedawnych zapaśników pocierał sobie ramiona, głowę lub szyję. Udo Ikonen coś majstrował koło dolnej szczęki, Otto Lowe namoczoną w fontannie chustką okładał sobie oko. Tylko Olaf Nilsen i pokraczny Mito szli spokojnie, od czasu do czasu zerkając na poszarpane, porwane ubranie, z milczącą, dziką radością zacierając ręce i prostując spracowane ramiona.