Изменить стиль страницы

Diakon skończył wysoką, triumfującą nutą.

Z ołtarza wyszedł kapłan z krzyżem i świecą płonącą w rękach.

Głosem, w którym drżały łzy, zawołał:

– Bracia i siostry! Chrystus zmartwychwstał, Alleluja! Hosanna, na wysokościach Bogu! Poruszył się tłum, padając na kolana i odpowiedział radośnie:

– Zaiste zmartwychwstał Pan! Alleluja! Alleluja!

Chór i modlące się rzesze pobożnych śpiewały budzący wzruszenie hymn:

„Chrystus powstał z martwych

„Śmiercią swoją zwyciężył śmierć

„I ludziom dobrej woli

„Żywot wieczny w niebie dał. Ustał śpiew. Młody kapłan, pobłogosławiwszy zebranych krzyżem i wodą święconą, przemówił:

– Słowami listu powszechnego błogosławionego Jakóba Apostoła zaklinam was, bracia moi i siostry! Albowiem mówi Apostoł Chrystusa Pana, Zbawiciela i Nauczyciela naszego: „Niech wszelki człowiek będzie prędki ku słuchaniu, a leniwy ku mówieniu i leniwy ku gniewowi. Albowiem gniew męża nie sprawuje sprawiedliwości Bożej. Przeto, odrzuciwszy wszelakie plugastwo i obfitość złości, przyjmijcie w cichości słowo wszczepione, które może zbawić dusze wasze. A bądźcie czynicielami słowa, a nie słuchaczami tylko, oszukiwającymi samych siebie. Bo jeśli kto jest słuchaczem Słowa, a nie czynicielem, ten podobny będzie mężowi, przypatrującemu się obliczu narodzenia swego we zwierciadle; bo się obejrzał i odszedł i wnet zapomniał, jakowy był. Lecz ktoby pilniej wejrzał w zakon doskonałej wolności i wytrwał w nim, nie stawszy się słuchaczem, ale czynicielem uczynku, ten błogosławiony będzie w sprawie swojej" .

Umilknął na chwilę i, łzy ocierając, rzekł cicho:

– Kara Boża dosięgła nas ciężka, bracia i siostry, lecz błogosławicie ją, bo oto staliśmy się czynicielami Słowa, a uczynki nasze stały się Słowem wcielonem. Nic was zwalczyć nie może i potęgi piekielne, nieprawości nie dosięgną bramy duszy naszej! Podnieście serca wasze ku Niebu, a oto zstąpi wśród nas nauczyciel i błogosławi dziatki swoje…

W tej chwili szmer przeszedł po świątyni i wszystkie spojrzenia pobiegły ponad głową stojącego przed rozwartą bramą kapłana; oczy, rozpromienione błyskiem zachwytu, patrzyły gdzieś wyżej.

Obrócił się zdumiony pop i z cichym okrzykiem padł na kolana.

Na najwyższym stopniu ołtarza, stał człowiek wysoki, chudy i rękę wznosi do błogosławieństwa.

Jasne, miękkie włosy falami spadały na ramiona, broda spływała na wyszarzałą sutannę z prostym żelaznym krzyżem na piersi; płomiennne oczy ogarniały tłum; blada dłoń kreśliła w powietrzu znak ofiary i zwycięstwa Chrystusowego.

– Biskup Nekodyn, więziony i męczony przez bolszewików w lochach klasztoru Sołowiec-kiego… powrócił! – biegł szept radosny.

Od ołtarza padły ciche, przenikliwe słowa, pełne wiary gorącej i siły niezłomnej:

– Pokój wam!

Z placu, gdzie stał tłum pobożnych, w chwili tej przedarł się do świątyni przeraźliwy głos kobiecy:

– Żołnierze zbliżają się! Ratunku!

Biskup Nekodym dźwięcznym i silnym głosem, brzmiącym rozkazem namiętnym, powtórzył:

– Pokój wam!

Zeszedł ze stopni ołtarza, trzymając krzyż żelazny w ręku, i ruszył przez tłum; za nim szedł pop z diakonem i rzesze wiernych.

Mrowie ludzkie, śpiewając hymn Zmartwychwstania, wyległo na krużganek i na plac.

Tłum szedł zwartą ciżbą. Tuż obok biskupa kroczyli Piotr i Grzegorz Bołdyrewy, skupieni, przejęci, na nic niepomni.

O niczem nie myśleli. Ktoś inny, niezmiernie potężniejszy, zgarnął w jedną dłoń całą wolę ich, wszystkie odruchy uczuć. Rozsądek przemawiał słabym głosem. Niebezpieczeństwo… śmierć! Jednak nie słuchali napomnień… Brzmiały dla nich, jak odgłosy uliczne, zalatujące do świątyni. Słabe, nędzne, obce, natrętne. Musieli iść i – szli. Musieli!… Stali się w tej chwili drobnemi atomami, wirującemi pod tchnieniem orkanu, wyrywającego się z przepaścistej otchłani wszechświata. Nie mogli, nie śmieli wyrwać się poza granice wiru, musieli wraz z nim do końca przebyć drogę nieznaną, wykonać tajemnicze dzieło.

Wszystkie myśli i uczucia utonęły w świadomości niezbędnego, wspólnego ruchu, bezimiennego bohaterstwa, nie żądającej nagrody ofiary.

Od wylotu ulicy kroczyły dwa oddziały wojska.

Rozwinęły się szeregi i stanęły.

Rozległy się słowa komendy. Szczęknęły karabiny, przerzucane na rękę.

– Rozchodzić się, bo będziemy strzelali! – sepleniąc, krzyknął oficer-Łotysz, dowodzący oddziałem czerwonej gwardji.

Zbity w jedno ciało tłum rozmodlony nie drgnął, nie zawahał się, nie zatrzymał ani na chwilę. Zwartym, niewzruszonym murem sunął wprost na Łotyszów.

– Raz!… dwa!… – krzyknął oficer przeraźliwie.

Zgrzytnęły zamki karabinów. Już się pochyliły głowy do kolb, już oficer podniósł szablę do sygnału, gdy z szeregów drugiego oddziału wyrwał się krzyk rozpaczliwy:

– Towarzysze, brońmy naszych braci przed Łotyszami! My tu na swojej ziemi, nie te przybłędy!

Znowu szczęknęły karabiny, zgrzytnęły zamki i błysnęły lufy, wymierzone w czerwonych gwardzistów.

– Opuść strzelby! – skomenderował oficer-Łotysz. – Na lewo zwrot, marsz! Łotysze, oglądając się nieufnie, szybko odeszli.

Rosyjscy żołnierze zdjęli czapki i, zarzuciwszy karabiny na ramię, szli przed pochodem. Głosy ich łączyły się z chorem pobożnych, śpiewających: „Chrystus powstał z martwych, „Śmiercią swoją zwyciężył śmierć „I ludziom dobrej woli „Żywot wieczny w niebie dał… " Pochód płynął ulicami umęczonej Moskwy, przecinał palce, wchłaniał nowe tłumy przejętych uroczystością chwili ludzi, łączył się z innemi procesjami, wychodzącemi z bliskich i dalekich cerkwi, i kroczył, poprzedzany przez miarowo, twardo stąpających żołnierzy ku bramie, z której, tonąc w głębokiej framudze, spoglądało ciemne oblicze Matki Boskiej Iwer-skiej. Tłum w milczeniu padł na kolana. Cisza zaległa dokoła.

Biskup Nekodym, wysoki, natchniony, podniósł się, błogosławił zatopionych w modlitwie i rzekł:

– Pokój wam!

Tłum zaczął rozpraszać się, znikając w bocznych ulicach. W kilka minut później plac opustoszał. Rozlegały się tylko kroki żołnierzy, stojących na warcie. Dwuch szyldwachów zbliżyło się do siebie.

– Śmiały nasz lud, gdy o wiarę chodzi!… – mruknął jeden. – Przecież kulomiotami mogli go spotkać Łotysze, Finnowie i Chińczycy z rozkazu komisarzy…

Drugi uśmiechnął się tajemniczo i odparł:

– Nie mieli odwagi… stchórzyli…

Pierwszy żołnierz zamyślił się, patrząc bacznie w oczy towarzysza.

– Chrystus zmartwychwstał, bracie… – szepnął po chwili, zdejmując czapkę.

– Zaiste zmartwychwstał! – odpowiedział drugi.

Podali sobie ręce i potrzykroć na krzyż się ucałowali tak, jak nauczyła ich w dzieciństwie matka.

ROZDZIAŁ XXXV.

Lenin przed chwilą wysłuchał raportu profesora instytutu weterynaryjnego. Myślał o tem i szeptał:

– To straszne! Rękawica – rzucona całemu światu cywilizowanemu! Natura wydaje na świat przerażające potwory!

Zaczął przypominać sobie opowiadanie profesora:

– Wynalazł nowe bakterją. Wyhodował je… „Czeka" dała mu „żywy materjał",…osiemdziesięciu aresztantów politycznych. Sprawdził na nich działanie swoich bakteryj. Wywołują paraliż i zabijają w ciągu kilu minut. Ma zamiar umieszczać je w pociskach, rzucanych z samolotów. Niezawodna, skuteczna bron! Osiemdziesięciu ludzi już uśmiercił. Potwór nauki! Kat, jak Dzierżyński…

– Jak ty sam… rozległ się nieuchwytny uchem szept. Rzucił się na fotel.

Cierpienie wykrzywiło mu twarz. Skośne oczy mongolskie wyszły z orbit.

Porwał go doznawany coraz częściej dręczący ból głowy. Zdawało mu się, że była wykuta z kamienia ciężkiego i z jednego tylko miejsca płonącym potokiem wyrywały się myśli bezładne, pogmatwane, męczące.

– Stalin, marzący o trwaniu Rosji e chaosie rewolucji, – mimo ostatecznej zguby… Rykow, zawsze pijany, krytykujący dyktaturę proletarjatu… Chłopi oporni, łączący się coraz bardziej… Profesor z bakterjami, zębami wyrywający serca osiemdziesięciu politycznych aresztantów… Bunt w więzieniu Sołowieckiemu klasztoru i wymordowanie zamkniętych w niem ludzi… Nieruchome fabryki… Głód… Socjalizm po dwuch miesiącach!…

вернуться

[9] List św. Jakóba, I, 19-25.