Изменить стиль страницы

– Czyś oszalała, Tamarka? – zawołał. – Ileż to razy miałem ciebie, zapomniałaś? Znowu zaczynasz buntować się? Podła krew knaziowa szumieć zaczyna? Ja ci to wybiję z głowy! N-no, nie drażnij mnie i śmigaj,… księżno wysokorodna, do Czełkana!…

Gwizdnął kilka razy, jak na psa, spoglądając na Tamarę pogardliwie.

– Nie chcesz prosić pokornie, na kolanach, z pokłonem do ziemi? – zapytała groźnie. Odpowiedział ohydnem, zgniłem przekleństwem.

Tamara nagle podniosła głowę. Twarz jej wykrzywiła się straszliwie, usta rozwarły się szeroko i wyrzuciły zgrzytliwe, złe słowa:

– Myślicie, chamy, raby, których ojciec mój siekł nahajem, że ja przez całe życie będą się tu z wami podliła, jak pies bezdomny-głodny? Pamiętam ja ciebie, Czełkan, gdyś był dozorcą domu i przywiodłeś mnie z ulicy do swego barłogu. Umierałam wtedy z głodu, a tyś handlował mną, biłeś, znęcałeś się nade mną, gdy chora, żebrząca łachmaniarka nic zrobić nie mogłam. Nikt wtedy nie mógł dojrzeć mego ciała przez brudne szmaty… mam was dość, chamy, psy nieczyste, wyrzutki! Swoje zrobiłam… Setki was gnije teraz… Będziecie przez całe życie pamiętać księżnę Tamarę!

Zaczęła się śmiać i tupać nogami.

– Pijana jesteś! – krzyknął Czełkan i skoczył ku niej. Tamara sięgnęła do torebki.

Po chwili jeden po drugim padły trzy strzały.

Bandyta zatoczył się i runął, ugodzony w brzuch i głowę. Kobieta leżała nieruchoma, a z ust jej wypływała struga krwi.

Piotr Bołdyrew szybko puścił lokal Awanesa Kustandżi, nie czekając na Burowa.

Powrócił do domu, obudził brata i do świtu drżącym głosem opowiadał mu o wypadkach w spelunce starego Ormianina.

Nazajutrz w porannych dziennikach przeczytał, że dzielny komisarz milicji, Burow, wyśledził groźnego bandytę Czełkana, który wraz ze swoją kochanką Tamarą zakradł się do prywatnego mieszkania cudzoziemca, tureckiego kupca Kustandżi w celu rabunku. Burow po krwawej walce zabił bandytów.

– Ten Burow daleko zajdzie! – uśmiechnął się Piotr. – Ze wszystkiego umie skorzystać. Coprawda, na tak śliskiej drodze łatwo się poślizgnąć…

– Kto mieczem wojuje, od miecza zginie! – odpowiedział Grzegorz, wzruszając ramionami. Za ścianą ktoś gwizdać zaczął, a po chwili zaśpiewał wysokim tenorem:

„Kupitie bubliczki,

„Towaryszcz, bubliczki,

„ Za tri kopiejeczki chorosz towar!

ROZDZIAŁ XXXIV.

Czerwony Plac był oświetlony reflektorami. Białe mury Kremlu, niby z lodu wzniesione załamujące się, zębate, majaczyły jak grzywiasta fala zamarzniętego morza. Na niebie, gwiaź-dzistem, nasiąkłem łuną od świateł ulicznych, znieruchomiały w ciągłem czuwaniu, rozpęcz-niały okrągłe kopuły katedry Bazylego Błogosławionego. Duże i małe – zastygły, niby martwe głowy, zatknięte na palach, z nieżywą obojętnością patrzące nadół, gdzie kotłował się w białych promieniach latarni elektrycznych tłum, krzykliwy niesforny, dziki.

Rwały się głosy nieznane, bluźniercze, obce tej nocy ciepłej, wiosennej, rzewnej. Muzyka płynęła huczną, szeroką strugą, wisiała nad miastem, wyrywając się z oświetlonych teatrów, kinematografów i restauracyj.

Zbliżała się północ.

Tajemnicza godzina, gdy od wieków lud rosyjski, zapominając o nigdy nieprzemijających klęskach i mękach, zanosił modły do Zbawiciela Świata. Umęczony przez ludzi, zmartwychwstał niegdyś o tej godzinie i wstąpił do promiennego królestwa Ojca swego niebieskiego.

Cicha, zadumana, przejęta urokiem wspomnień, odczuwająca łaskę Bożą noc…

Cóż mąciło ją teraz? Kto napełniał ją zgiełkiem, zgrzytem, wrzawą hałaśliwą, wichrem zrywających się okrzyków bluźnierczych, ohydnych, skoczną muzyką, śmiechem dzikim, przekleństwem obłędnym?

Przez tłum sunął pochód bezbożników, posłanych przez Kreml czerwony.

Na czele postępowali ludzie, niosący duży portret Włodzimierza Lenina, otoczony szkar-łatnemi sztandarami, a za nim, śpiewając „Międzynarodówkę" i skoczne, sprośne piosenki, długi wąż ludzi o twarzach bezczelnych i, mimo zuchwałych, wesołych słów – posępnych, podobnych do skazańców, dążących na miejsce stracenia.

Nie wiedzieli, że w tę noc Zmartwychwstania Syna Bożego robili jeszcze jeden krok ku Golgocie pohańbienia.

W tłumie, skacząc i szalejąc, krążyły postacie, przebrane za Boga, w szatach białych, z dłu-giemi siwemi włosami i brodami; za Chrystusa, siedzącego na ośle twarzą do ogona; za apostołów, niosących w rękach duże butelki z napisami: święty opjum", „błogosławiona wódka", „cudowna trucizna", za nimi w bezwstydnych podrygach, uściskach i pląsach miotali się mężczyźni i kobiety w barwnych szatach, z napisami na piersiach: św. Mikołaj; Aleksy – człowiek Boży, św. Aleksander, św. Grzegorz Rasputin, św. Marja, św. Katarzyna…

Wyrostki jechali konno na krzyżach, okrytych wstrętnemi napisami; bezwstydne, wyuzdane dziewki uliczne obnażały się, wrzeszczały przeraźliwie i pośród wybuchów śmiechu rzucały w zgiełk straszliwe bluźnierstwa.

Pochód okrążył katedrę i skierował się ku bramie Iwerskiej.

Tłum szedł, nie uchylając czapek i krzycząc coraz głośniej, aż krzyk ten przeszedł w jękliwe wycie, może grzeszne, urągające, może – przerażone, rozpaczliwe…

Jakaś kobieta ręce podniosła do cudownego obrazu Bogarodzicy i skowytać zaczęła urywanym od wściekłości lub strachu głosem.

– Jeżeli możesz, jeżeli istniejesz – ukarz nas – ukarz!

– Ho! ho! ho! – wył motłoch ponuro, żałośnie…

Na przedmieściach, dokąd nie docierał szalejący tłum bezbożników, działy się inne rzeczy.

Bracia Bołdyrewy szybko szli w stronę cerkwi, stojącej na starym cmentarzu. Ciemne sylwetki, znaczące się w mroku nieoświetlonych ulic i nędznych zaułków, dążyły do dalekiej dzielnicy, gdzie stała cerkiew starożytna, ocalała podczas zmagań rewolucyjnych. Pobożni przeciskali się do głównej nawy obszernej świątyni, inni po kamiennych stopniach schodzili do dolnego kościoła, mieszczącego się w lochach cerkwi.

Robotnicy z żonami i dziećmi, wieśniacy, których święto zostało w stolicy, bezdomni biedacy, żebrzące staruchy, inteligenci w zniszczonych ubraniach, nieraz bosi, tłoczyli się głowa przy głowie. Twarze radosne, rozrzewnione, rozjaśnione; oczy, wpatrzone w oświetlone obrazy święte, w błyski, biegające po bronzie i złoceniu bramy, ukrywającej ołtarz; drżące usta, szepcące słowa modlitwy; ręce, czyniące znak krzyża i trzymające zapalone świeczki woskowe; nad morzem głów płynęły niebieskie, wonne smugi kadzidła, a wyżej czaił się nieprzenikniony mrok pod kopułą.

Ludzie, zgromadzeni w świątyni Bożej, zapomnieli w tej godzinie modlitwy o życiu suro-wem i męczeńskiem. Nie czuli bólu ran, zadanych przez los niemiłosierny; odleciała rozpacz, zimnemi palcami nieraz chwytająca za gardło; rozwiały się żale i skargi, które były jak mgła jadowita; jasne się stały drogi rozstajne, pokrzyżowane, niebezpieczne; przepadło bez śladu trzęsawisko, po którem od kilku lat kroczył lub umęczony, tonąc i ginąc; ukryły się głęboko łzy, przepełniające serca; myśl wyrwała się z pod ciężkiej zmory śmierci i nędzy i biegła promienistym szlakiem tam, gdzie przebywała przedwieczna Prawda, kreśląca losy ludzkości i prowadząca ją ku celowi, nieogarniętemu rozumem istot żyjących; gdzieś na dnie duszy rozkwitała nadzieja, że to marne, nędzne istnienie jest chwilą, przemijającą, konieczną i niezbędną aby dokonał się wyrok, a Słowo stało się ciałem. Wtedy wszystko nabierało znaczenia, barw i światła boskiego. Każdy z modlących się pod tą ciemną kopułą cerkwi czuł się bojownikiem za wielką sprawę, jednym z tych, co wysoko podnoszą sztandar zbawienia i osiągają zwycięstwo ostateczne.

Dźwięcznym tenorem czytał diakon, stojący przed ołtarzem:

– A pierwszego dnia szabbatu Marja Magdalena przyszła rano, gdy jeszcze były ciemności, do grobu Chrystusa Pana i ujrzała kamień, odwalony od grobu. Marja stała u grobu zewnątrz, płacząc. Gdy tedy płakała, nachyliła się i wejrzała w grób. I ujrzała dwu aniołów, w bieli siedzących, jednego u głowy, a drugiego u nóg, kędy położone było ciało Jezusowe. Rzekli jej oni: „Niewiasto, czemu płaczesz?" Rzekła im: „Wzięto Pana mego, a nie wiem, kiedy Go położono". A to rzekłszy, obróciła się nazad i ujrzała Jezusa stojącego, a nie wiedziała, iż Jezus był. Rzekł jej Jezus: „Niewiasto! Czemu płaczesz? Kogo szukasz?" Ona, mniemając, żeby był ogrodnik, rzekła mu: „Panie! Jeśli Go ty wziął, powiedz mi, gdzieś Go położył, a ja Go wezmę!" Rzekł jej Jezus: „Marjo!" Obróciwszy się, ona rzekła mu: „Rabbo-ni!" (co się wykłada mistrzu). Rzekł jej Jezus: „Nie tykaj się mnie, bom jeszcze nie wstąpiłdo Ojca mego – ale idź do braci moich a powiedz im: Wstępuję do Ojca mojego i Ojca waszego, Boga mojego i Boga waszego"

вернуться

Kupcie obwarzanki, towarzyszu, za trzy kopiejki dobry towar. Modna piosenka – „czastuszka" bolszewicka.

вернуться

[8] Ewang. Św. Jana, XX, 11-17.