Изменить стиль страницы

– Kto tam? – zapytał.

– To ja, Jack Hogden! Otwórz, Jerome!

Po plecach Jerome'a przeleciał prąd. Jack? Po tylu latach? Ale wcale niepodobny! Widać to pomimo ciemności.

– Nie łżyj, człowieku! – powiedział Jerome. – Wid/ę cię przez wizjer. Głos masz nawet podobny do niego, ale twarz nie. A ten drugi to kto'.' Może powiesz, że żona Hogdena, co? Lepiej spływajcie obaj. Mam w garści odbezpieczeni} czterdziestkę piątkę i mogę wam narobić przykrości. No!

Ostatnie.,no!" miało zabrzmieć szczególnie groźnie, jako że Jerome nie miał żadnej broni, w całym domu jej nie było, ale też nie była mu potrzebna. Za to zupełnie odruchowo ściskał rączkę parasola. Ten zza drzwi nie dawał jednak za wygrana.

– Jerome, to naprawdę ja. Mam na twarzy maskę i nie każ mi, do cholery, tłumaczyć wszystkiego przez drzwi! Pamiętasz nasz wierszyk z dzieciństwa? Mała biedronka ma kropek jedenaście…

Jerome zdecydował się.

– …jedenaście razy przeleciałem ją właśnie! Otwieram!

Odsunął skobel potężnej zasuwy i wpuścił obu mężczyzn. Na dworze padało.

– Rozbierzcie się. ty, Hogden, plus jeden!

Zapomniał odstawić parasol i walczący z mokrym płaszczem Hogden zauważył to.

– Wychodzisz? – spytał.

Zanim Jerome zdążył otworzyć usta, odezwał się towarzysz Hogdena. Był szczupłym, wysokim i zaniedbanym młodym mężczyzną. Robił wrażenie nieudacznika, który z wyróżnieniem skończył uniwersytet, a potem utonął w życiu. Teraz obciągał na sobie kusy garniturek. Jerome'owi przypominał kogoś.

– To chyba ta czterdziestka piątka, którą twój przyjaciel nas straszył. Jerome zezłościł się nagle, że tamten to odgadł. Hogden zatarł zmarznięte dłonie.

– Chyba tak. No, co? Teraz mnie poznajesz, Jerome?

– Tak, chociaż ta elastyczna maska bardzo cię zmienia. •

– Jak się domyślasz zapewne, o to właśnie chodzi. A popatrz na mojego kumpla, czyż nie jest podobny do ciebie?

Dopiero teraz Jerome zrozumiał, dlaczego tamten wydawał mu się znajomy.

– Cóż, do cholery?! – zdenerwował się znowu. – Teatr zakładacie? To do ciebie niepodobne, Jack. Coś knujesz, a ja nie jestem ciekaw, co to takiego. Ostatnie zaspokojenie ciekawości kosztowało mnie dziesięć lat pudła i nadzór, który, jak pewnie o tym wiesz, będzie trwał aż do wieczności. Do mojej wieczności, Hogden!

– Coś o tym słyszałem – Jack skrzywił się niechętnie, jakby go nagle zabolały zęby. – Było w telewizji. Nie będę ukrywał, że my w tej sprawie. Nic poczęstujesz nas drinkiem? l odłóż wreszcie ten parasol, bo gotów jeszcze wystrzelić!

– Bar jest za rogiem, Jack! Tam cię nie będą pytać, co robiłeś przez ostatnie dziesięć lat. Bo ja zapytam!

– Nie wygłupiaj się, Jerome. Chcemy pogadać.

Jerome wzruszył ramionami i puścił ich przodem. Weszli do pokoju, w którym martwo świecił ekran telewizora. Hogden i jego towarzysz rozeszli się w przeciwne strony, z zainteresowaniem oglądając mieszkanie. Młody nieudacznik przeciągnął nawet palcem po grzbietach książek na półce. Ciekawie zerkał na schody prowadzące na górę.

– Nieźle mieszkasz, Jerome – podsumował oględziny Hogden. – Takie gniazdko, a wszystko na koszt państwa! Pozazdrościć. Niestety, nie wszystkim się tak powodzi.

– Właśnie – podjął ten drugi tonem urzędnika wydziału podatkowego. – My też chcielibyśmy tak mieszkać, tyle że na własny rachunek!

Jerome. stukający przez ten czas szklaneczkami i kostkami lodu, podszedł do nich z drinkami.

– Wypijmy – Hogden podniósł szklaneczkę i stuknął w dwie pozostałe. Łyknął potężnie i odstawił ją na blat stolika.

– Jeżeli chcieliście tylko drinka – zaryzykował Jerome – to możecie już iść!

Hogden usiadł w ulubionym fotelu Jerome'a.

– Spokojnie, stary – powiedział. – Ja i Gcorge mamy propozycję. Ach, prawda, nie przedstawiłem was. Jerome, to mój wspólnik George. George, pozwól, kumpel z dzieciństwa i fenomen psychiczny imieniem Jerome. Pamiętasz, co opowiadałem o nim?

Jerome podał ręką George'owi i zniechęcony usiadł.

– Dajcie spokój tej błazenadzie – powiedział.

– Dobra – podjął Jack – teraz nasza propozycja.

– Domyślam się – mruknął Jerome. – Miałeś już jedną dziesięć lat temu. I co z niej wyszło? Z drugiej strony to miło, że po tylu latach pomyślałeś właśnie o mnie, Jack!

Hogden wyczuł ironię i nastroszył się.

– Daj spokój. Przez te lata byłeś tak obstawiony przez gliny, że wolałem nie pchać się im na oczy. To zresztą tylko bardziej zwiększa nasze obecne szansę. Posłuchaj, mamy wszystko opracowane do najdrobniejszych szczegółów. To będzie duża rzecz, nie jakaś improwizowana fuszerka jak przed laty. Tylko ty jesteś nam niezbędny, żeby dziesięć milionów doków wpadło do naszej kieszeni. No, co ty na to?

Jerome'a zalała nagła wściekłość. Więc Hogden po tym wszystkim ma czelność przyjść tutaj i proponować mu kolejny skok? Z tej złości potrafił się jedynie roześmiać. Jednocześnie chciał mówić, chciał mu wreszcie wygarnąć. Ale zdania mielone w mózgu przez lata pouciekały gdzieś nagle.

Tylko spokojnie – łagodził w myślach. – Tylko spokojnie…

– Zawsze byłeś szaleńcem, Hogden – powiedział powoli – ale nie wiedziałem, że jesteś także głupcem. Żeby ci to udowodnić, powiem to, co powinieneś był jako dobry kolega wysłuchać o mnie w telewizji. Powinieneś był to obejrzeć, bo to twoja wina, że mój dar został wtedy wykryty. Rzeczywiście, potrafię narzucać ludziom swoją wolę na krótkim dystansie. W promieniu dziesięciu, piętnastu kroków każdy zrobi to, co mu w myślach każę. Dlatego zmusiłem tego faceta, żeby nam wystawił czek na milion. Cóż z tego jednak, skoro gość splajtował wcześniej, o czym ciebie nie raczył zawiadomić i gdy usiłowaliśmy zrealizować czek bez pokrycia, zgarnięto nas. Za ten milion dostałem dziesięć lat. To teraz, jak myślisz, ile oberwę? Co, Jack? Ty zawsze byłeś dobry w rachunkach!

Hogden przełknął ślinę. Chyba dopiero w tej chwili dotarło do niego, że Jerome może mieć pretensje, a poza tym, że może z nim zrobić, co będzie chciał. O tym nie pomyślał wcześniej.

– Dostaniesz dwa miliony gotówką. Robota jest bez pudła

– Tak jak wtedy – powiedział Jerome z goryczą.

Przypomniał sobie, jak usiłował wymknąć się z banku za pomocą swego daru narzucania woli. Był już przy obrotowych drzwiach, a Hogden na zewnątrz, kiedy jakiś przytomniak, gdy odległość między nimi zwiększyła się znacznie, grzmotnął go w łeb, rzucając weń przyciskiem do papierów. Gdy się ocknął, leżał w celi, której zamek był elektronicznie sterowany z gabinetu dyrektora więzienia, znajdującego się w prostej linii o sto metrów od niego. Pomieszczenia wokół były puste, opróżnione wcześniej z myślą o nim i jego talencie. A w promieniu piętnastu metrów wymalowano na korytarzach i schodach białą farbą linię, przed której przekroczeniem przestrzegały napisy na ścianach.

Mutant miał siedzieć sam, a szopa, związana z przewożeniem go na salę rozpraw, nie miała sobie równej w dziejach sądownictwa. Jerome, już po wyroku, nie wychodził nawet na spacer. Dopiero gdy Liga Obrony Więźniów zabrała się do jego sprawy, wystawiono w obrębie więzienia specjalny pawilon, zwany willą, a wokół urządzono dla niego wybieg.

Dalej był dwudziestometrowy pas ziemi niczyjej, odgrodzony drutem kolczastym pod prądem. Jedzenie przyciągał sobie na specjalnym wózku, a inni więźniowie przychodzili pod druty i mieli rozrywkę jak w zoo. Rzucali w niego kamieniami, resztkami jedzenia… Przez ponad pięć lat był małpą. Nie chciał tam wrócić.

– Nie wrócisz – powiedział zdecydowanie Hogden. – Zrozum,

tu też jesteś małpą. Siedzisz w ich domu i pod kontrolą. A za dwa mi

liony dolarów możesz mieć całą policję gdzieś! Ujmijmy to tak – przeze

mnie straciłeś kiedyś wolność i teraz dzięki mnie ją odzyskasz.

Jerome milczał. Już nawet i złość gdzieś się ulotniła.

– Nie bądź idiotą, Jack. Nie mam do ciebie żalu. Teraz już -nie. Wpadłbym pewnie prędzej czy później, bo mieć taki dar i nie wykorzystać go, to niemożliwe. Ale teraz jestem stale pod nadzorem. Czy jem, czy śpię, czy jadę samochodem. Zanim wyszedłem z pierdla, zbudowali specjalny detektor i mój mózg jest od tej pory jakby na podsłuchu. Gdyby nie to, nie puściliby mnie chyba nigdy. Każdy mózg, tak mi powiedzieli, wysyła określone promieniowanie elektromagnetyczne tak różne od innych, jak różnią się linie papilarne. I policja zawsze wie, gdzie jestem. Nic więcej, ale to wystarczy. Jeżeli pójdę? wami, to byłoby tak, jakby naznaczyli was izotopem radioaktywnym. Ruszą po śladach, i już.